"Super Express": - Wszyscy skazują was na degradację. Chyba nastroje w klubie słabe...
Łukasz Madej: - Tli się jeszcze resztka nadziei. Dopóki piłka pozostaje w grze, trzeba wierzyć. Ale szefowie muszą jak najszybciej podjąć decyzje dotyczące funkcjonowania klubu, bo ciągle nie wiadomo, kto tu będzie wiosną grał.
- Chyba przychodząc do Bełchatowa, spodziewał się pan, że sytuacja będzie tak dramatyczna...
- Absolutnie nie brałem takiego scenariusza pod uwagę. Między innymi dlatego tu przyszedłem. Ale nie tak się to wszystko potoczyło Zdobycie zaledwie sześciu punktów to niechlubny wynik, stać nas było na dużo więcej. Gdybyśmy mieli teraz nawet 12 punktów, nastroje byłyby zupełnie inne. W kilku meczach te punkty nam jednak pouciekały
- Żałuje pan teraz przyjęcia oferty z Bełchatowa?
- Wcześniej miałem różne propozycje, ale je odrzucałem, bo liczyłem na jeszcze lepsze. Byłem mamiony obietnicami, że za chwilę się pojawią, aż wreszcie zostałem z niczym. W końcu poszedłem do GKS, bo nie miałem innego wyjścia. Nie chciałem robić sobie pół roku wolnego od gry w piłkę. Do tego wszystkiego doszły jeszcze różne plotki o moim stanie zdrowia, które nie miały nic wspólnego z prawdą. Chciałem jak najszybciej pokazać wszystkim, że nic mi nie jest.
- Bierzecie pod uwagę scenariusz, że w trakcie rundy zabraknie w klubie pieniędzy?
- Myślę, że do czerwca jakieś pieniądze będą. Choćby z tytułu praw telewizyjnych. Dlatego liczę, że Bełchatów nie tylko dogra, ale i jeszcze o coś powalczy w tej lidze.
- Niezbyt to chyba miłe, być liderem drużyny walczącej o przetrwanie?
- Wielkiej presji nie czuję, bo już z niejednego pieca chleb jadłem. Raz gra się o wyższe cele, raz - o niższe. Wiem, że trener chce, abym został w GKS i był jednym z tych, przy których będzie się ogrywać młodzież. Na razie jednak nie jest jeszcze przesądzone, czy w ogóle zostanę w Bełchatowie. Jestem umówiony na rozmowę z prezesem i po niej wszystko się wyjaśni.