„Super Express”: - Miał pan kiedyś lepszy start sezonu?
Leonardo Rocha: - W moim pierwszym seniorskim klubie (belgijskie Lommel – dop. aut.) miałem na koncie dziesięć bramek w dziesięciu grach. Ale to była 2. liga. W najwyższej krajowej lidze jeszcze tak udanego rozpoczęcia nie zaliczyłem.
- Ewentualny triumf w rywalizacji strzelców na polskich boiskach to dla pana przepustka do silniejszych lig?
- W tej chwili – po trudnym minionym sezonie, w którym grałem mniej, niż bym chciał - najważniejsze są regularne występy. I tylko o tym myślę: by grać, strzelać gole. Wierzę, że jeśli pewne rzeczy się mają wydarzyć, to… się wydarzą.
- Jaki jest sportowy sekret pańskiej skuteczności?
- Nie ma sekretu. Są po prostu lepsze i gorsze chwile w przygodzie z piłką. Ja jestem napastnikiem, który kocha być w polu karnym. Jeśli dostają w nim dużo piłek – tak jak w tym sezonie w Radomiaku – to tych bramek też jest dużo. Ale cała sztuka polega na tym, aby być odpowiednio skupionym i wykorzystać tę jedno jedyne podanie w meczach, w których okazji jest mało. Ja właśnie w tym względzie – odpowiedniej „wydajności” – jestem bardzo wymagający wobec siebie.
- Jest pan bardzo wysoki, więc pewnie w dzieciństwie podglądał pan napastników o podobnych warunkach fizycznych. Miał pan swego idola?
- Kiedy doszedłem do wniosku, że piłka będzie moim sposobem na życie, rzeczywiście zacząłem się przyglądać Janowi Kollerowi, Peterowi Crouchowi, Zlatanowi Ibrahimovicowi. Śledziłem, jak się poruszają, ustawiają, strzelają. Moim ulubieńcem wśród tych „gigantów” był Mario Jardel.
- Mam wrażenie, patrząc na pańskie wpisy w mediach społecznościowych, że w życiu ważną rolę odgrywa u pana właśnie wiara. Często pan odwołuje się w nich do Boga.
- Owszem. Jestem chrześcijaninem, podobnie jak moja rodzina – żona i córka. Wiara, Bóg – to są dla mnie najważniejsze wartości. Kiedy jestem na boisku, czuję jego obecność przy mnie. To mi pomaga na murawie.
- Publiczne mówienie o tym nie jest dziś powszechne wśród zawodników. Takie spojrzenie na świat związane jest z pańskimi korzeniami?
- Wiara oczywiście jest związana ze środowiskiem, w którym się wychowałeś, z wpływem otoczenia, kultury. Ale w każdej szatni, w której dotąd bywałem – a było ich niemało (śmiech), spotykałem co najmniej jednego-dwóch zawodników mających równie wielkie pokłady wiary w Boga. Polska jest krajem bardzo katolickim, więc jesteśmy tutaj z moimi bliskimi naprawdę szczęśliwi.
- Wspomniał pan o „wielu szatniach”, w których pan zasiadał. Skąd ta mnogość klubów, zwłaszcza w okresie juniorskim?
- Klubów i krajów – powiedziałbym. Mój tato, Miramarosa, który mnie wychowywał, też był piłkarzem. Grywał w niższych ligach w Brazylii i w Portugalii. Jeździł też po świecie, szukał szczęścia na przykład w Indonezji. Często zmieniał kluby, a ja musiałem przeprowadzać się razem z nim z miejsca na miejsce. Tak naprawdę dopiero w Monaco zacząłem regularne, profesjonalne treningi, co pozwoliło mi ustabilizować formę.
- Tam właśnie spotkał pan też na swojej drodze Kyliana Mbappe, prawda?
- Owszem, przez dwa sezony byliśmy w tej samej drużynie juniorów. Poznaliśmy się wtedy całkiem nieźle, choć on jest młodszy o rok ode m nie i częściej trzymał się ze swymi rówieśnikami. A potem, gdy jego talent eksplodował, od razu trafił do pierwszej drużyny AS Monaco.
- Jak wspominasz okres waszej wspólnej gry?
- Na pewno nie gwiazdorzył (śmiech). Był jeszcze młodym dzieciakiem i czasem jak dzieciak się zachowywał. Starsi czasami z tego powodu trochę mu dokuczali. Miał talent, to było widać na każdym kroku, ale chyba żaden z nas nie przypuszczał, że zostanie najlepszym piłkarzem świata!
- Mówił pan, że jesteście z rodziną szczęśliwi w Polsce. Jak pan spędza w naszym kraju czas wolny od piłki? Jakieś hobby?
- Muzyka! Lubię tworzyć muzykę, choć teraz mam na to nieco mniej czasu.
- Tworzy pan muzykę, piosenki?
- Tak. Piszę piosenki, czasem śpiewam. W zeszłym roku, już tu, w Radomiu, nagraliśmy – razem z Pedro Henrique i Luizao – wideo do jednego z napisanych przeze mnie utworów. To taki – powiedziałbym - „chrześcijański rap”.