W ostatnich kilku latach kibice Ruchu Chorzów przeżywali trudne chwile. Klub, który jeszcze w roku 2012 był o włos od tytułu mistrza Polski, pięć lat później spadł z ekstraklasy, a potem - prawem serii, zaliczył jeszcze dwie kolejne degradacje i zatrzymał się dopiero na czwartym szczeblu rozgrywkowym, na którym nie grał nigdy wcześniej w dziejach. To było symboliczne uderzenie o historyczne dno... Właśnie wtedy pojawił się przy Cichej były piłkarz Niebieskich. Seweryn Siemianowski podjął się trudnego zadania podźwignięcia klubu z historycznego upadku. Dziś rzec można, że Ruch jest na dobrej drodze do nawiązania do wielkiej przeszłości, choć jego sternik wciąż bywa ostrożny w snuciu bardzo optymistycznych prognoz.
„Super Express”: - Prezes klubu z ponadstuletnią historią – to brzmi dumnie. Ale pan akurat żadnej roboty się nie bał. Również fachu budowlańca, prawda?
Seweryn Siemianowski: - Fakt, popracowałem trochę w tym zawodzie. Dzięki takim doświadczeniom człowiek tym bardziej docenia fakt, że teraz może robić w życiu to, co lubi. Bo jeżeli robota jest jednocześnie twoją pasją, to możesz się czuć tak, jakbyś nie przepracował ani jednego dnia! A mówiąc poważnie – bywałem w życiu, w USA, „Bobem Budowniczym”, zaś misja budowy – bądź odbudowy – wiele razy w życiu mi towarzyszyła i przyświecała. Mam w sobie gen ciężkiej roboty (śmiech). A że mam też i jakiś magnes, udawało mi się przyciągać do siebie – i teraz do Ruchu, żeby wymienić Marka Godzińskiego i Marcina Stokłosę – ludzi bezgranicznie oddanych klubowi. Jeden przyniesie cegły, drugi wodę, ktoś inny cement i piasek, i wspólnymi siłami dźwigamy to dzieło.
- Czym konkretnie na tych amerykańskich budowach się pan zajmował?
- Ocieplaniem budynków. Często 15 metrów nad ziemią, niekoniecznie z zachowaniem przepisów BHP... Do tego w ekstremalnych warunkach pogodowych. Temperatura sięgała 40 stopni, a szarpać trzeba było czternaście godzin. Polecam każdemu taką lekcję fizycznej pracy, bo to świetna nauka życia – nie mówiąc o tym, że w razie czego ma się w ręku dodatkowy fach na czarną godzinę (śmiech). Kiedy w późniejszym okresie, jako trener, miewałem nawet jedenaście treningów dziennie, przypominałem sobie tamto zapieprzanie na rusztowaniu i natychmiast dochodziłem do wniosku, że nie powinienem na tę boiskową robotę narzekać!
- Na budowie szychta trwała czternaście godzin. A ile trwa dniówka prezesa Ruchu?
- Nie do obliczenia. Na pewno dłużej. W zasadzie całą dobę. Ruchem trzeba żyć stale; nawet najmniejsze sytuacje i problemy eliminować od razu, by nie przerodziły się w coś większego. Na maile, na wiadomości przychodzące innymi kanałami – od zarządu, od współpracowników, ale też od rodziców dzieci trenujących w Ruchu - odpisuję również po wyjściu z klubu, już w domu.
- Rodzicom dzieciaków też odpisuje prezes???
- Owszem, bo prezes wciąż jest też trenerem! Mam zajęcia z młodzieżą w naszym centrum szkolenia. To taka fajna odskocznia od „gabinetowych” obowiązków. W dniu barażowego meczu z Motorem o awans do pierwszej ligi moje chłopaki – z rocznika 2007 i 2008, ale grające z rywalami o dwa lata starszymi – zagrały świetnie i wygrały 8:0. „Dzisiaj jest dzień, który dał nam Pan” - pomyślałem po tej wygranej. Poczułem, że i po południu będzie dobrze.
- I było. Do której trwała klubowa feta?
- Bodaj do piątej nad ranem, przy czym sama końcówka była już... prawie na roboczo. Wszyscy w klubie tego dnia mieli wolne, ale zarząd już parę godzin później wrócił do pracy. Czasu do rozpoczęcia kolejnego sezonu było przecież bardzo niewiele.
- Brał pan się z prezesurą za bary w październiku 2019, czyli w chwili, kiedy Ruch – grając na czwartym poziomie rozgrywkowym – był na absolutnym dnie swej stuletniej historii. Co myślał wtedy człowiek, który jako dziecko patrzył na stadion Niebieskich z okna domu?
- Serce krwawiło, jak u każdego prawdziwego kibica Ruchu. Nie wyobrażałem sobie jednak, że można by wymazać z mapy całą tą historię, dorobek, i tych ludzi skupionych wokół klubu. Nikt podchodzący do tego racjonalnie pewnie by się tej roboty nie podjął. Ale ja to potraktowałem jak misję. Patrzyłem na czekającą mnie robotę sercem, a nie rozumem. Sam dziś do końca nie pojmuję, jak to się stało, że tak szybko tę całą machinę rozpędziliśmy. Dołączali kolejni ludzie, wykonywaliśmy tytaniczną robotę – szacun dla wszystkich pracowników i wolontariuszy.
- To też była taka robota na wysokościach bez zabezpieczenia?
- Nawet coś więcej: robota saperska niemalże. Na samym początku właściwie każdego dnia rozbrajało się kolejne miny, bomby i granaty. Wciąż jeszcze parę elementów do rozbrojenia zostało, ale jest już bezpiecznie.
- 16 czerwca 1996 – moment zdobycia przez pana Pucharu Polski, czy też 29 maja 2022 – dzień awansu Ruchu do pierwszej ligi jest dla pana ważniejszą datą?
- Obydwie są szczęśliwe. Puchar wtedy też potrzymałem, choć mój udział w jego zdobyciu pewnie był mniejszy, niż bym chciał. Teraz – fajnie przeżyć dwa kolejne awanse. Można całe życie ciężko przepracować, przeharować, i nigdy żadnej z takich chwil nie doczekać. Tym bardziej cenię każdą z nich i mam nadzieję, że... to jeszcze nie koniec tych pięknych momentów w moim piłkarskim życiu.
- Kiedy polało się więcej szampana?
- Oj, chyba teraz. Wtedy jeszcze nie było takiego firmowego prosecco z szyldem Ruchu (śmiech). Zresztą na stadionie w Warszawie było wtedy może dwa tysiące naszych kibiców...
- … ale reszta czekała na was przy Cichej – długo w noc!
- Owszem. Trudno mi powiedzieć, czy było ich wtedy pięć, czy sześć tysięcy. Wiem, że teraz przyszło ich ponad dziewięć tysięcy. Ale obie imprezy zacne. Rewelacyjne. Wierzę, że nie ostatnie!
- Mówimy o kibicach, tymczasem w minionych latach media dość swobodnie zestawiały pojęcie „kibic Ruchu” z pojęciem „gangster”. Jak udało się panu zdjąć z klubu odium tych skojarzeń?
- Po pierwsze – w chwili, w której obejmowałem stery w klubie, dobiegły końca procesy, część ludzi, których określano mianem „kibiców Ruchu”, dostała wyroki. Po drugie – zostali przy klubie ci „pozytywnie zakręceni” fani, którzy chcieli pomagać, budować. I wciąż dołączają nowi! Wspólnie dziś pilnujemy, żeby tamten negatywny wizerunek już nigdy się nie powtórzył.
- Wróćmy na koniec do „Boba Budowniczego”. Jak daleko do zakończenia budowy? I gdzie jest to miejsce, ten moment, w którym powie pan: „Zrobione”?
- Sky is the limit – odpowiem „z amerykańska”. Owszem, trzeba stąpać twardo po ziemi, ale trzeba też w każdym momencie próbować przebijać sufity, tak jak to zrobiliśmy tymi dwoma kolejnymi awansami. Ale nie tylko nimi. Ostatni czas to „rekordy rekordów” także w dziedzinie sprzedaży gadżetów i pamiątek klubowych. Dziś to przychód sześć razy większy niż za czasów największych sukcesów w ekstraklasie w poprzedniej dekadzie! To konkret. Podobnie jak konkretem jest przywrócenie wiarygodności klubowi. Dziś znów zawodnicy sami przychodzą do Ruchu z pytaniem: „Czy jest tu dla mnie miejsce?”. Ale ja sam nie zakładam sobie chomonta na szyję, nie nakładam na siebie i innych presji: musimy zrobić to i to, wtedy i wtedy. Jeżeli będziemy dalej pracować tak, jak dotychczas, jeszcze lepsze czasy nadejdą na pewno.
Listen to "SuperSport" on Spreaker.