"Super Express": - Przejął pan rządy w Miedzi w 2011 r. Trzeba było szachowej cierpliwości, żeby aż siedem lat czekać na awans do ekstraklasy.
Andrzej Dadełło: - O ekstraklasę walczyliśmy tak naprawdę dwa i pół roku. Wcześniej półtora roku zajął drużynie powrót do pierwszej ligi. W tym czasie zbudowaliśmy w klubie solidną podstawę finansową, akademię i - co niezwykle istotne - wiarygodność na rynku międzynarodowym. Jeszcze kilka lat temu poza Polską nie wiedziano, co to jest Miedź Legnica, a dziś otrzymujemy oferty od menedżerów z całej Europy, którzy oferują nam zawodników. A co do cierpliwości, to piękna i bardzo ceniona w szachach cecha. Podobnie jak właściwa strategia i przewidywanie posunięć przeciwnika.
- W poprzednich latach starania o ekstraklasę przegrywaliście na finiszu rozgrywek. Nie zniechęciło to pana jednak do inwestowania w piłkę nożną.
- Oczywiście, zdarzają się momenty zwątpienia, ale doceniamy sukces dopiero, gdy zostanie osiągnięty po ciężkiej pracy. Jako przedsiębiorca, który do wszystkiego doszedł sam, nauczyłem się nie załamywać porażkami. W poprzednim sezonie, gdy drużynę prowadził Ryszard Tarasiewicz, po prostu zabrakło nam szczęścia.
- Pozostając przy terminologii szachowej, kto w tym sezonie w drużynie Miedzi był królem, kto hetmanem, a kto skoczkiem?
- Królem byli trener Dominik Nowak i cały sztab szkoleniowy. Zatrudniając tego szkoleniowca, trafiliśmy w dziesiątkę. Naszą siłą była mocna, wyrównana kadra, ale jeśli już mam kogoś wyróżnić indywidualnie, to hetmanem był Mateusz Piątkowski, który strzelał ważne bramki. Podobnie jak Marquitos czy Fabian Piasecki. Bardzo ważną rolę odegrał też Wojtek Łobodziński, który był liderem drugiej linii. Z kolei Łukasz Garguła może grał mniej, ale wykonywał kapitalną pracę w szatni. Był znakomitym motywatorem.