Szymon Włodarczyk podsumowuje pięć miesięcy w Sturmie
„Super Express”: - Kiedy czytało się pańskie wywiady z sierpnia i września, nie krył w nich pan entuzjazmu dla przeprowadzki do ligi austriackiej. Wtedy jednak trafiał pan regularnie w lidze i pucharach. Dziś tej regularności jest jakby mniej. Nadal pan usatysfakcjonowany z transferu do Sturmu?
Szymon Włodarczyk: - Oczywiście. Może nawet jest lepiej, niż mogłem sobie wtedy wyobrażać. Gram bardzo dużo. Bramek z pewnością mogłoby być więcej, niektórych niewykorzystanych sytuacji rzeczywiście szkoda. Ale ja się cieszę, że do nich dochodzę, bo w poprzednich sezonach i w poprzednich klubach bywało z tym różnie.
- Skąd się wzięła wrześniowa i październikowa „zadyszka snajperska” w lidze? Austriacka Bundesliga nauczyła się, jak się bronić przed Szymonem Włodarczykiem?
- Kluby na bieżąco analizują swych ligowych rywali, a ja sam na własnej skórze odczułem, że przeciwnicy częściej niż w pierwszych grach skupiają na mnie swoją uwagę. Ale to… też było spoko: mogłem zabrać ze sobą dwóch obrońców, robiąc miejsce dla partnerów z drużyny. Z drugiej strony – nie ma się co oszukiwać: gdybym we wrześniu i październiku miał taką formę, jak w lipcu i sierpniu, to dziś miałbym na koncie więcej bramek niż Erling Haaland (śmiech).
- No brawo! Ambitnie i wysoko pan mierzy!
- No przecież on też w świat wielkiej piłki ruszał z Austrii i tutejszej Bundesligi. Pewnie, że marzę o poziomie Haalanda, chciałbym być jak on, ale też wiem, jak daleko mi do niego. Na razie ważne, żeby tej jesieni dobić do „dyszki” w liczbie strzelonych goli.
- A ten Haaland – w kategorii idola czy też wzoru – od dawna panu po głowie chodzi?
- Też jestem szybkim zawodnikiem, więc pod jakimś względem – wzrostu, szybkości właśnie, ciągu na bramkę, umiejętności znajdowania się w dobrych sytuacjach – mógłbym się do niego porównywać. A jego – i nie tylko jego - przykład pokazał, że ekstraklasa austriacka jest fajną, wymagającą ligą, pozwalającą na wypromowanie się.
Tym słowom Szymona Włodarczyka warto się przyjrzeć w polskich klubach
- I jest trudniejsza, mocniejsza od polskiej?
- Trudniejsza na pewno. I pewnie bardziej wyrównana. Ja, będąc zawodnikiem Górnika, nie grałem w zespole dominującym w lidze. Sturm takim jest tu w Austrii, więc każdy rywal „proponuje” nam mecz bardzo intensywny pod względem walki i biegania. Potrzeba wiele piłkarskiej jakości, by z takimi przeciwnikami wygrać. Nam się to udaje, dlatego idziemy na równo z Salzburgiem. Tak; myślę, że największa różnica między polską i austriacką ligą dotyczy właśnie intensywności gry. Każdy – czy to pierwszy, czy ostatni zespół tabeli – jest bardzo dobrze przygotowany biegowo i siłowo. W Polsce, grając w Górniku, naprawdę odczuwałem, że gram albo z zespołem lepszym, albo gorszym. Tu takiego odczucia nie miewam. Jest walka.
- No dobra. Ale już „wyjazd” na arenę międzynarodową i mecze ze Sportingiem czy Atalantą pokazują panu, że jest jeszcze wyższa półka niż liga polska czy austriacka?
- Z oboma tymi rywalami przegrywaliśmy jedną bramką, a w rewanżu z Atalantą uratowaliśmy remis, grając w osłabieniu. Ale nie ma się co oszukiwać: czuć różnicę. Piłka austriacka, niemiecka, szwajcarska bazuje na intensywności. Portugalska czy włoska – na jakości technicznej. W tym kontekście mam wrażenie, że różnica między Rakowem a Sportingiem czy Atalantą jest jeszcze ciut większa, niż między tymi klubami a nami.
- Raków w zasadzie zagra w Grazu już tylko o przedłużenie szans na wiosenne występy w Lidze Konferencji. Wy jeszcze wciąż możecie myśleć o dalszej grze w Lidze Europy.
- Naszym głównym celem jest zostać w Europie na wiosnę. Raków też o tym marzy, więc w czwartek na pewno będzie ciekawy mecz. Jeżeli jednak wygramy – w co wierzę – będziemy jeszcze mogli myśleć o wyjściu z grupy z drugiego miejsca. Ale – jak powiedziałem – każdy awans nas ucieszy.
- Słowo „awans” pojawia się także w przypadku polskiej młodzieżówki, której jest pan ważnym piłkarzem. Po czterech wygranych, trochę się wam „sypnęło” w Essen…
- Mamy naprawdę mocny zespół, bardzo zgrany. Niełatwo nas pokonać, a cztery wygrane w pięciu meczach to potwierdzają. Wierzymy, że awansujemy bezpośrednio do finałów: może z pierwszego miejsca, a może jako jeden z trzech najlepszych wicemistrzów. Meczu z Niemcami oczywiście szkoda. W pierwszej połowie mieliśmy więcej dobrych sytuacji niż rywale, wśród których przecież wielu na co dzień gra regularnie w 1. Bundeslidze. Gdybyśmy w paru momentach podejmowali ciut lepsze decyzje, mogło być tak jak dwa lata temu, gdy wygraliśmy na wyjeździe 4:0. Niewykorzystane sytuacje napędziły jednak przeciwnika – i stąd porażka 1:3.
- Wcześniejszy mecz z Estonią wygraliście 5:0, ale pan akurat zapisałby go pewnie w pamiętniku pod hasłem „nigdy więcej”?
- Nie każdego karnego da się wykorzystać (śmiech). Ale ja nawet z mało pozytywnej sytuacji staram się wyciągać pozytywną naukę. Nietrafiony karny z Estonią? Proszę bardzo; tydzień później bez strachu podszedłem do „jedenastki” w meczu z Atalantą w Lidze Europy i strzeliłem bardzo pewnie.
- Ja nawet nie myślę wyłącznie o tym karnym, ale o tym, że jeszcze ze dwie „setki” wtedy pan zmarnował!
- Owszem, była złość zaraz po spotkaniu. Ale… zmarnowana okazja to nie jest koniec świata. Lepiej, że się zdarzyła przy 3:0 czy 4:0 z Estonią, niż w jakimś znacznie ważniejszym momencie innego meczu. Zresztą z tamtych niestrzelonych sytuacji też wyciągnąłem odpowiednie wnioski. W meczu z Izraelem dostałem podanie na pustą bramkę i uderzyłem już dużo spokojniej. Nie napiąłem tak bardzo nogi – „procy”, jak to mówią – i wpadło. Tamto było-minęło. Po Estonii przyszedł lepszy czas. Strzeliłem w końcu gola w lidze, strzeliłem Izraelczykom w młodzieżówce. Step by step…
- Na listopadowe zgrupowanie młodzieżówki przyjechał Kuba Kamiński, potem dołączyli też Mateusz Łęgowski i Patryk Peda. Nie zazdrościł im pan troszeczkę, jak opowiadali o zgrupowaniu pierwszej reprezentacji?
- Ciężkie pytanie. Trener Probierz ma szeroką kadrę i bardzo dobrych w niej napastników…
-… tylko bramek w reprezentacji nie strzelają!
- Ale mają wiele innych walorów potrzebnych drużynie. Wracając do pytania: selekcjoner mnie zna, parę meczów u niego w młodzieżówce zagrałem. Ale to temat odległy; zgrupowanie i baraże pierwszej reprezentacji dopiero w marcu, czyli za cztery miesiące. A cztery miesiące w piłce to bardzo długi okres, wiele się może w tym czasie wydarzyć. Zazdrość? Nie… Cieszę się, że moi dobrzy koledzy – przecież z Patrykiem grałem wiele lat w Legii, a Mateusza też znam od długiego czasu z kadr juniorskich – są w europejskich klubach, że dostają powołania do kadry. Nie jestem zazdrosny. Wierzę, że to się może wydarzyć i u mnie, ale w tym momencie nie jest to dla mnie najważniejsze. Wierzę też, że pierwszej reprezentacji uda się awansować na EURO. Jeżeli będę mieć okazję w tym pomóc, to będę szczęśliwy.