- Leo, ci którzy cię atakują, atakują Barcę i jej historię. Będziemy bronić ciebie do końca. Razem na zawsze! - napisał na Twitterze prezes Barcelony Jose Maria Barthomeu. Również stały bywalec sal sądowych. W jego przypadku chodzi o kreatywne zaksięgowanie transferu Neymara. I chociaż zabrzmiało to jak żart - ewentualnie akcja nieletniego specjalisty od reklamy zatrudnionego na umowie-zlecenie - szybko okazało się, że to całkiem poważne działania marketingowe. Cel, przynajmniej na papierze, wydawał się szczytny. Wsparcie największej gwiazdy. Ale wyszło absurdalnie. Trochę jak linia obrony Messiego, twierdzącego, że on tylko kopie piłkę, a podpisuje wszystko, co tylko podsunie mu agent, księgowy i ojciec. Duma Katalonii oficjalnie - głosem włodarzy klubu - wsparła na Twitterze działania nielegalne, podchodzące pod karę więzienia. Czyli wyrok, jaki usłyszał argentyński piłkarz, oskarżony i skazany za brak uiszczenia podatku wysokości 4,1 miliona euro. To nie mogło skończyć się dobrze. I nie skończyło. Zamiast Twittów z hashtagiem wspierających piłkarskiego idola, pojawiło się sporo żartobliwych i kpiących komentarzy.
Ale trudno się dziwić. Dzisiejsza Barcelona, przynajmniej wizerunkowo, to Messi. Gdy okazało się, że Argentyńczyk to czołowy krętacz piłkarskiego półświatka, rykoszetem oberwał również klub z Katalonii. Trzeba było przedsięwziąć środki zaradcze. Czyli pomysł był dobry, tylko wykonanie godne niedoszłego polskiego prokuratora-samobójcy, który próbował zastrzelić się, ale celował w okno, bo bał się rykoszetu. Jeszcze mógłby zginąć, dopiero by było.
Na przyszłość, proponujemy nie wydawać już milionów na piłkarzy pokroju Jeremy'ego Mathieu. Podarować sobie jednego drwala, posadzić na ławce utalentowanego juniora i zaoszczędzone środki przeznaczyć na zaległe podatki na kilku poważnych marketingowców. Bo ze studentami daleko klub nie zajedzie.