„Super Express”: - Łukasz Piszczek w Goczałkowicach, a Ireneusz Jeleń – w Cieszynie. Reprezentantów ciągnie w rodzinne strony?
Ireneusz Jeleń: - Zawsze obiecywałem sobie i kibicom, że kiedyś wrócę na „stare śmieci” i spróbuję coś dla piłkarskiego Cieszyna zrobić. Kiedy w roku 2016 – ze względu na długi - upadał ówczesny Piast, postanowiliśmy ze znajomymi powołać nowe stowarzyszenie, by piłka wciąż była w mieście obecna. Od tamtej pory seniorzy od B-klasy awansowali do okręgówki. Ale nie to jest najważniejsze: mamy w klubie 240 dzieciaków. Szukamy wśród nich perełek mogących pójść w moje ślady.
- Uporządkujmy pewne fakty w pańskim życiorysie. Ostatnie ligowe występy, w zabrzańskim Górniku, zaliczył pan w roku 2013, prawda?
- Owszem. Nie spodziewałem się, w wieku ledwie 32 lat, skończę grać w piłkę. Miałem nadzieję, że zdrowie będzie dopisywać znacznie dłużej. Stało się, jak się stało; przez ponad dwa lata, w końcówce kariery, ani razu nie mogłem się przygotować do rundy na sto procent.
- Co od tamtej pory do momentu zaangażowania się przez pana w działalność Piasta, działo się z Ireneuszem Jeleniem?
- Jeśli człowiek gra w piłkę przez wiele lat, ale nie zaplanuje sobie precyzyjnie, co będzie robić po zakończeniu kariery, to... pojawiają się problemy. Przez długi czas żyjesz według pewnego rytmu: masz swoje obowiązki, musisz wstać rano, pójść na jeden, drugi trening. Mecze, sparingi, obozy, wyjazdy na kadrę – życie masz ułożone. I nagle wszystko się kończy. Każdy kolejny dzień jest dniem wolnym... Można dostać do głowy. Nie mogłem sobie przez pewien czas z tym poradzić, to był trudny czas w moim życiu. Opowiedziałem o tym jednak w długim wywiadzie kilka lat temu i nie chcę już teraz wracać do tego okresu. Teraz znów jest dobrze; znów mam wystarczająco dużo do roboty. Jestem grającym prezesem, chcę młodym chłopakom w drużynie pokazywać jak najwięcej. Nie ma czasu na nudę.
Tak Kosta Runjaić postrzega Radomiaka. Trener Legii zwraca uwagę na ważny aspekt w grze radomian
- Po sportowej „reaktywacji” przyszło panu grywać w klasie B. Bolesne – dosłownie – wspomnienia? Cięto równo z trawą na takim poziomie?
- Mam już swoje lata, więc dzięki doświadczeniu udawało mi się unikać tych najgroźniejszych spięć. Nigdy nie szedłem „na raz”, by nie zostać wyciętym; czasem zwyczajnie odpuszczałem, kiedy widziałem, że przeciwnikowi niekoniecznie chodzi o grę w piłkę.
- Lepiej się pan czuje w garniturze czy w koszulce meczowej?
- W garniturze? Trzeba być chyba prezesem Orlenu, żeby go nosić (śmiech). Moja mama i mój świętej pamięci tato zawsze powtarzali, by się nigdy nie zmieniać. Czy się ma pieniądze, czy nie – trzeba być wiernym swemu wychowaniu i charakterowi. Wiadomo, zmienił się styl życia, ale wciąż jestem tym chłopakiem, który wiele lat temu na cieszyńskich podwórkach kopał piłkę dla przyjemności.
- Ale ten rodzinny Cieszyn pan porzucił na rzecz Ustronia?
- Nie porzuciłem. Jestem tu codziennie, czasem nawet dwa razy dziennie. Ustroń? Grając w piłkę, ma się okazję do różnych inwestycji. Ja inwestowałem w nieruchomości. Kiedy u mamy – wraz z powiększaniem się mojej rodziny – zrobiło się ciasno, jedna z tych inwestycji stała się naszym domem.
- I tak sprytnie przeszliśmy do tematu Kuby, czyli pańskiego syna. Ile miał lat, gdy pierwszy raz kopnął piłkę?
- Zaczęło się to w okresie mojej gry we Francji, jeszcze wyłącznie w formie zabawy. Miał trzy, cztery latka, kiedy za tą piłką zaczął biegać. I tak mu zostało. Poważnie traktuje futbol. Całkiem niedawno pojechaliśmy z żoną i córką na wakacje, a on został, bo nie chciał stracić tygodnia zajęć z Piastem! Cieszy mnie to; nigdy nie musiałem go odganiać od komputera, zabierać komórki. Zawsze znajdował czas, by pójść na trening.
Carlitos rozkręca się w Legii Warszawa. Tym Hiszpan zaskakuje rywali
- Chodził do szkółki piłkarskiej jeszcze we Francji?
- Nie, dopiero po naszym powrocie do Polski zapisałem go na zajęcia w Cieszynie. Miał osiem, może dziewięć lat, czyli zaczynał w identycznym wieku, co ja.
- Widział pan w nim wtedy samego siebie z tych dziecięcych lat?
- Kiedy miał sześć-siedem lat, bawił się piłką: robił rulety, kiwki, dryblingi. Strasznie mi się to podobało. Po powrocie do kraju był jednak moment, w którym – powiem szczerze – machnąłem z rezygnacją ręką. „Nie zrobię z niego na siłę piłkarza” - pomyślałem, kiedy na chwilę jakby stanął w piłkarskim rozwoju. Potem go jednak wyciągnęło w górę - dziś ma już prawie 190 cm – i nadzieja znowu wróciła. Niemal od czterech lat gramy razem w jednej drużynie i widzę, że wciąż ma ten zapał, to zacięcie, by coś na boisku osiągnąć.
- Czyli sportowy charakterek po tacie?
- Charakterek na pewno. Ale ma też na przykład dobrą lewą nogę, której ja nigdy nie miałem! Głową również lepiej gra niż ja. Może tylko szybkości nie ma takiej, jak ja w najlepszym swoim okresie. Ale to nie grzech; jego chwalą za to za technikę.
- Jest rywalizacja między tatą a synem? O bramki na przykład?
- Nie. Owszem, zostałem królem strzelców – 31 goli zdobyłem w okręgówce – ale nie było tak, że polowałem na ten tytuł. O, karne na przykład dawałem Kubie strzelać!
- I ile goli w sumie nazbierał?
- A chyba 21 albo 22. Niezły wynik dla niespełna 19-letniego chłopaka w debiutanckim sezonie w okręgówce.
- Kuba to już kolejne pokolenie, które – widzimy to wszędzie – ma już zupełnie inny stosunek do świata. Też pan to dostrzega?
- Nie jest łatwo... Kiedy próbujesz coś wytłumaczyć, a to się obrażą, a to coś „odpyskną”. Trudno o autorytety. „Gdybym jak w moich czasach tak odpowiedział starszemu koledze w zespole, pewnie bym od niego z liścia dostał” - tłumaczę czasem Kubie i jego rówieśnikom. Trzeba im przypominać, że to najmłodsi biorą i odnoszą sprzęt – kiedyś było to dla każdego oczywiste i nie trzeba było o tym mówić.
- Nosi pana czasem z tego powodu?
- Swoje w życiu przeżyłem, widziałem, więc... ma dziś dużo cierpliwości.
- Pan w wielką piłkę – jeśli tak nazwiemy transfer do Wisły Płock – ruszył w wieku 21 lat. Czyli teoretycznie Kuba ma jeszcze czas na wyrwanie się z poziomu okręgówki?
- Wie pan, moje pokolenie grało w piłkę od rana do wieczora. Kończyło się zajęcia w klubie, wpadało do domu, zostawiało torbę z rzeczami i jeszcze biegło na osiedlowy plac, by pokopać z kumplami. W czasie wakacji, czyli okresie wolnym od treningów klubowych, człowiek spędzał na boisku szkolnym czas od 9.00 rano do zmroku. A dziś? Nie oszukujmy się: Kuba ma trzy treningi w tygodniu plus mecz, ale poza tym już nie wychodzi na boisko. Chciałbym, żeby pograł tu z nami jeszcze sezon. Za rok spróbuję mu znaleźć klub w wyższej klasie. Nie uda się, nie podoła wyzwaniu – wróci do nas, będzie grać amatorsko, a w życiu będzie robić co innego.
- Na macierzystym stadionie Piasta trwa remont generalny, prawda?
- Od wielu lat były plany tego remontu. I wreszcie znalazły się fundusze na wybudowanie nowego obiektu... lekkoatletycznego. A my będziemy tam grać – wedle planów – od sierpnia 2023.
- Plan sportowy dla drużyny na najbliższy sezon?
- W minionym zajęliśmy siódme miejsce – dobre jak na beniaminka. Gdyby teraz miało być podobnie, byłbym zadowolony. A może uda się ciut wyżej?
- Nie mówi pan o awansie do IV ligi. Poczekacie na nowy stadion?
- Sam stadion nie wystarczy. W przypadku takich klubów, jak Piast, również miasto musi chcieć takiego awansu. Trzeba mieć fundusze na czwartą ligę. Jeśli będzie pomoc finansowa, pomoc w postaci darmowego wynajmu boisk – bo na razie za nie płacimy – wtedy pomyślimy o czymś więcej, niż obecna okręgówka.
Wyjaśniła się przyszłość Krzysztofa Piątka! Polak wraca do Włoch, oficjalne potwierdzenie