„Super Express”: - Nie da się ukryć, że w minionym roku mieliśmy problemy w reprezentacyjnej grze w tyłach. Jaki system bardziej pasuje Biało-Czerwonym: trójka stoperów i wahadłowi czy czwórka w linii?
Marcin Baszczyński: - Zacznę inaczej: przede wszystkim potrzebny jest dobry zawiadowca z dobrym planem. A to, czy zagramy czwórką z tyłu, czy trójką stoperów i wahadłowymi, ma być wynikiem tego planu. Dziś mieszanie w tych systemach jest bardzo modne. Ja za moich czasów trafiłem w reprezentacji na trenera [Paweł Janas – dop. aut.], którego plan był jasny: chciał grać 1-4-4-2. Tak grał wcześniej w reprezentacji młodzieżowej i powoływał takich piłkarzy, którzy gwarantowali mu najlepszą realizację takiej gry.
- O właśnie! Zatem pytanie do fachowca: do którego ustawienia mamy lepszych wykonawców?
- Zanim podywagujemy o personaliach wahadłowych – a mamy na pewno ciekawych piłkarzy mogących spełniać tę rolę – musimy zapytać, czy mamy dziś trzech stoperów w reprezentacyjnej formie. Bo to właśnie z tym przed jesiennymi, zwłaszcza tymi listopadowymi, meczami był największy problem.
- Za chwilę do tego wrócimy, ale zostańmy jeszcze przez chwilę przy poprzednim zagadnieniu: wahadłowi czy „klasyczni” boczni obrońcy?
- Zdecydowanie łatwiej nam dziś znaleźć wahadłowych niż zawodników grających na bocznej obronie w ustawieniu 1-4-4-2, i warto „pod nich” ustawiać system gry. Proszę zobaczyć: odkrywamy dziś na nowo Nicolę Zalewskiego – potrzebujemy takich piłkarzy, potrafiących dryblować i dośrodkowywać. Odpowiednio ukierunkowany Przemysław Frankowski też daje radę. Podobnie Matty Cash, bo przecież u siebie w klubie jest ustawiany mocno ofensywnie. Wybór wśród „wahadeł” więc jest. Natomiast miałbym problem, gdyby mi przyszło wymienić „klasycznych” bocznych obrońców. Nie sposób dziś znaleźć kogoś takiego jak Łukasz Piszczek przez lata. Skończył się – że tak brzydko powiem – Bartek Bereszyński. Na lewej być może będzie pożytek z Bartłomieja Wdowika, ale on jeszcze potrzebuje trochę czasu, by zrobić ten krok na poziom reprezentacyjny.
- Swoją drogą lewa strona zawsze była piętą achillesową polskiej defensywy. Za pana czasów grywał tam Michał Żewłakow, czasem Tomasz Rząsa…
-… czyli też zawodnicy raczej obunożni niż typowo lewonożni. Tak, od lat jest to problem. Dlatego twierdzę, porównując oba systemy, że drużyna ustawiona trójką stoperów i wahadłowymi lepiej zabezpiecza tyły niż grająca czwórką w linii defensywnej. Wolałbym oczywiście widzieć bardziej ofensywne oblicze polskiej reprezentacji, ale mam wrażenie, że trener Michał Probierz – grając trójką stoperów – myśli przede wszystkim o zabezpieczeniu dostępu do naszej bramki.
- No to słowo o stoperach. Mamy ich na reprezentacyjnym poziomie?
- Mamy stoperów, ale każdy z nich ma swoje kłopoty – myślę o regularności gry. Brakuje mi za to w tym gronie lidera; człowieka, który by zawładnął tym wszystkim, co się dzieje z tyłu.
- Najstarszy i najbardziej doświadczony w gronie kandydatów do tej roli jest Tomasz Kędziora. Ale… to nie jest człowiek, który całe życie grał na stoperze.
- No właśnie. Nie jestem przekonany, czy Kędziora ma predyspozycje do kierowania defensywą. Wracając do ogólnego „przeglądu kadr” wśród stoperów: Kuba Kiwior OK - ma fajną lewą nogę. Cały czas mam z tyłu głowy kandydaturę Pawła Bochniewicza. Ma fajne cechy piłkarskie, mógłby być dobrym pomysłem na grę w trójce stoperów, ale – jak ostatnio widzieliśmy – prześladuje go pech.
- A ma cechy lidera? Mógłby być kimś takim, jak przez lata Kamil Glik?
- Mam wrażenie, że niestety nie… Na pewno natomiast kogoś takiego trzeba znaleźć. A jeśli go nie ma, to obudzić w którymś z chłopaków te cechy przywódcze. Każda formacja potrzebuje na boisku takiego „przedłużenia trenera”. Dzięki odpowiedniej podpowiedzi, dzięki dobremu dyrygowaniu naprawdę można zdziałać na murawie więcej niż samą grą.
- Jeśli nie Bochniewicz, to kto?
- Kiwior ponoć jest cichy i zamknięty w sobie, więc raczej odpada. Odpowiednie predyspozycje ma Jan Bednarek, ale jemu zdarzają się – rzekłbym delikatnie – różne mecze. A od lidera wymagać trzeba, by był bezwzględny i bezbłędny na boisku.
- Czego potrzebuje Bednarek, by zostać liderem na miarę Kamila Glika?
- Powiem brutalnie: umiejętności czysto piłkarskich. I śląskiego charakteru (śmiech), który Kamil dobitnie prezentował na murawie.
- Lista kandydatów powoli nam się kończy…
- Żaden z selekcjonerów nie zdecydował się na zawodników z rodzimej ligi. Kogoś, kto mając duże doświadczenie, sam mógłby się sprawdzić w warunkach reprezentacyjnych, a jednocześnie otaczającym go młodym zawodnikom w tej formacji przekazać sporo ze swej rutyny. Nikt nie przetestował choćby Jakuba Czerwińskiego. A proszę spojrzeć, w jaki sposób ustawił on Ariela Mosóra i nauczył go współpracy. Piast ma dziś wielką siłę w defensywie, i jest powtarzalny: to nie jest pierwszy tak dobry sezon gliwickiej obrony. Z wielką ciekawością czekam też na powrót Bartosza „Łobuza” Salamona, kolejnego ligowca godnego powołania. Ale cóż, selekcjonerzy szli w zaparte i sięgali po zawodników grających za granicą; z przekonaniem, że jeżeli ktoś już tam wyjechał, musi mieć odpowiednią jakość. A nie zawsze jest to cała prawda.
- Pije pan do Patryka Pedy?
- Fajny chłopak, patrzyłem na niego w reprezentacji młodzieżowej i podobała mi się jego gra. Ale… nie jestem zwolennikiem wielkiej rewolucji w zespole narodowym; wpuszczania pięciu-sześciu nowych graczy i udowadniania, że te zmiany są niezbędne. Peda blisko pierwszej reprezentacji? Jak najbardziej; niech się uczy. Ale musi najpierw w klubie zrobić znaczący krok do przodu, by myśleć o roli podstawowego zawodnika kadry narodowej. Poziom, który obecnie prezentuje, jeszcze mu na to nie pozwala!
- Zatrzymam się na moment przy Czerwińskim. Naprawdę wierzy pan, że selekcjoner mógłby zaryzykować powołanie 32-latka bez żadnego doświadczenia reprezentacyjnego?
- Jeśli słyszę w przestrzeni publicznej, że wciąż tęsknimy za Kamilem Glikiem – choć ma już prawie 36 lat, to znaczy, że kogoś doświadczonego potrzebujemy w tej formacji. Jakub – jak mówiłem – nigdy nie został sprawdzony na tym poziomie, a moim zdaniem – powinien. W tej materii najwięcej szans i czasu zmarnował Fernando Santos, który w ogóle nie próbował żadnych nowych rozwiązań personalnych.
- Skoro – jak pan mówi – tęsknimy za Glikiem, to może trzeba po niego sięgnąć? Zadaniowo, na parę meczów?
- Nie… To już niepotrzebne. Jego powrót powrót mógłby w jakiś sposób „zblokować” tych ludzi, którzy dostają swoje szanse. Mógłby zachwiać ich stabilizację, zrzucić z nich ciężar odpowiedzialności, do którego próbujemy ich przyzwyczaić. Kamil już swoje zrobił w reprezentacji.
- Wróćmy więc do następców. Na wspomnianego przez pana Mosóra też za wcześnie?
- Wrócę do poprzedniej mojej tezy: nie można nagle wrzucić do pierwszej reprezentacji tak wielu nowych, młodych ludzi. Lepiej niech grają w młodzieżówce niż siedzą na ławce – albo na trybunach – w zespole narodowym. Ariel też ma fajne zachowania na murawie, ale takich jak on można wymieniać wielu. A w reprezentacji powinno ich być maksimum dwóch-trzech.
- Krytycy zaraz powiedzą: „Ale się mądrzy. Niech wskaże selekcjonerowi tę trójkę stoperów na mecz z Estonią”. Będą mieć rację?
- Ale to jest normalne, że mam kłopot z ich wskazaniem – w przeciwieństwie do selekcjonera. Ja mogę się opierać wyłącznie na obserwacji ich występów boiskowych. A Michał Probierz, prowadząc przez kilkanaście miesięcy młodzieżówkę, a teraz pierwszą reprezentację, ma doskonałe rozeznanie wśród kandydatów. Wie nie tylko to, jak się zawodnik prezentuje w lidze, jak trenuje na zgrupowaniu, ale i to, jak się zachowuje przy kolacji. Potrafi w ten sposób lepiej dostrzec u poszczególnych piłkarzy cechy, które potem przekłada na wybraną przez siebie taktykę i skład. A zwłaszcza w przypadku stoperów ważniejsza od umiejętności indywidualnych jest współpraca między dwoma-trzema zawodnikami tej formacji. Sztuką jest więc tak dobrać ludzi, by zrozumieniem między sobą potrafili ukryć braki indywidualne.
- Przywołał pan nazwisko Santosa. To największe rozczarowanie w polskiej piłce w 2023 roku?
- Zdecydowanie tak!
- Co sobie pan obiecywał po jego kadencji?
- Że facet z takim doświadczeniem i sukcesami „wyczaruje” dla nas kogoś nowego. Udowodni, że zawodnik X, którego nikt nie brał pod uwagę, nadaje się do reprezentacji. Że mieliśmy klapki spuszczone na oczy, a on udowodni, że można 2-3 nowych piłkarzy wkomponować w jedenastkę. Niestety, na tym polu zawiódł mnie zupełnie. Wykazał się brakiem odwagi. I… lenistwem!
- Ale to jemu ta kadra rozlazła się w rękach, czy już dostał ją taką po poprzedniku?
- Generalnie jak się dostaje robotę po Czesławie Michniewiczu – czy w klubach, czy w reprezentacji – nie jest łatwo poskładać drużynę.
- Wróćmy do Santosa i jego zadania.
- Byłem pewien, że PZPN po to bierze takiego – wydawałoby się – fachowca, by to posklejał, poukładał na nowo, uspokoił. To było jego główne zadanie. Santos tymczasem okazał się całkiem sympatycznym gościem, który jednak przyszedł sobie do Polski po prostu popracować sobie, ale bez podjęcia rękawicy w tym zakresie, o którym powiedziałem.
- Popracować i nieźle zarobić!
- Myślę, że pieniądze nie były tu głównym motywem podpisania kontraktu z PZPN. Po pracy z Portugalczykami miał też parę innych ofert, niektóre z pewnością były ciekawsze finansowo. Dlatego liczyłem, że skoro zdecydował się na nas, da nam jakiś promyczek nadziei, nową jakość. A wyszło na to, że chciał po prostu poznać Polskę i Polaków. Poznał i… pojechał.
- Zwolniono go za późno? A może w ogóle nie powinno się go brać?
- Mam wrażenie, że nie był dokładnie sprawdzony pod tym kątem, o którym mówiłem: zdolności sklejania drużyny od nowa, uspokajania nastrojów. PZPN po prostu nie wykonał należycie swojej pracy przed podpisaniem umowy, a Cezary Kulesza najwyraźniej dał się omamić wielkim nazwiskiem.
- No dobra: Santos – Santosem, ale przecież my w tej kadrze mamy piłkarzy, którzy grali i grają w klubach „że daj Boże zdrowie”. A potem przychodzi początek meczu z Czechami, przychodzi druga połowa w Kiszyniowie, i tych ludzi – w sensie mentalnym – nie ma na boisku! O co chodzi?
- Przez całą swoją karierę wiedziałem i czułem, że niezależnie od tego, jakimi kozakami byśmy nie byli jako piłkarze, musisz mieć trenera, który pokaże ci kierunek. Czy się nazywasz Lewandowski, czy Zieliński, musisz mieć poczucie, że masz kogoś, kto ci podpowie, jak się ustawić pod rywala, jak przesuwać, wreszcie jak zmienić taktykę, jeśli coś nie wychodzi. I jeśli tej podpowiedzi od trenera potrzebują liderzy, to tym bardziej potrzebują jej ci, którzy mają tych liderów na murawie wspierać. Pytania: „Jaki trener ma wpływ na postawę drużyny na boisku, skoro sam na nie nie wychodzi?” są bezzasadne. Moim zdaniem ma ogromny wpływ: rozmową, przekonaniem do swych wartości.
- Skoro wskazuje pan na dominującą rolę trenera w takich kwestiach, jak motywacja, taktyka itp., to czy potrzebny był słynny wywiad Roberta Lewandowskiego, w którym jednak uderzał w kolegów z reprezentacji?
- Robert poczuł się odpowiedzialny za zespół, chciał zwrócić uwagę na ważne – jego zdaniem – kwestie. Pomyślał być może, że jest już na końcowym etapie kariery – przynajmniej tej reprezentacyjnej, i warto zabrać głos. Ale jeśli prześledzi się wszystkie wywiady „Lewego”, one – moim zdaniem – zazwyczaj nie są trafne! Ukazują się albo w złym momencie, albo za mocno uderzają w szatnię: w rzeczy, które powinny w niej pozostać i w niej zostać wyjaśnione do końca. Chciał dobrze, a wyszło niezręcznie.
- Czyli nie trucizna, ale trochę złej krwi wpuszczonej do krwiobiegu?
- Tak, zdecydowanie tak.
- Ale liderzy – i osobowości, jak mówił Robert – są na boisku potrzebne. Za pańskich czasów ich nie brakowało?
- Miałem wrażenie, że żadnemu z nas charakteru nie brakowało, i szukanie jednego lidera byłoby działaniem trochę na siłę. W każdej formacji był ktoś, kto miał coś do podpowiedzenia, do wskazania, i kto potrafił wzniecić taki ogień, że napędzało to całą drużynę. W całej jedenastce u Pawła Janasa było może dwóch-trzech ludzi, którzy się nie odzywali, woleli słuchać. Reszta to byli fighterzy, zawsze mający coś „na języku”. Czasem dochodziło na tym tle do ostrych scen, ale generalnie byliśmy odporni na siebie. Wiedzieliśmy, że to ma jeden cel: by drużyna grała lepiej. Dlatego na boisku zawsze było głośno: „dojdź”, „przesuń”, „pomóż mu”. Dziś – mam wrażenie – tego w naszej kadrze jest bardzo mało. Wszyscy są za cisi, za bardzo boją się wziąć na siebie choćby takiej najprostszej odpowiedzialności. Ta drużyna jest za grzeczna.
- Wróćmy do roli selekcjonera. Michał Probierz ma to „coś” – umiejętność składania rozsypanych elementów, docierania do zawodników – czego w pracy z naszymi zabrakło Santosowi?
- Patrzę na ostatnie dwa lata Michała na trenerskiej ławce i mam wrażenie, jakby… przez cały ten czas wiedział, że tym selekcjonerem zostanie. I się do tej roli przygotowywał. Trudno uciec od refleksji, że od momentu, kiedy Czarek Kulesza został prezesem PZPN, ta rola była Michałowi pisana. Zmienia się, staje się otwarty – a nie zawsze tak było. To jest dobre dla reprezentacji: ogniskuje na sobie wiele medialnych zaczepek i krytyk, by zdejmować te elementy z zespołu. Potrafi rozmawiać z piłkarzami. Dla mnie selekcjoner powinien te wszystkie cechy i umiejętności mieć. Jest też Michał trenerem, który potrafi zarządzać drużyną i meczem „pod przeciwnika”. Gra wynikiem. A my jesteśmy w takim momencie, w którym – nie patrząc na rozwój tej kadry – chcemy coś jeszcze wyciągnąć z baraży. Będziemy szukać suchego wyniku, z niego zostanie trener Probierz rozliczony. I w tej akurat materii – moim zdaniem – będzie potrafił się wykazać.
- „Zadaniowiec”?
- Tak. Na już i na teraz.
- Powiedzmy, że się uda – bo wszyscy to wierzymy. I co dalej: zbuduje coś na tym fundamencie?
- Powtórzę: na razie ma do zrealizowania konkretne zadanie. Jako selekcjoner wprowadza do zespołu swoich żołnierzy, którzy mają mu tę robotę wykonać. Dalej w swych prognozach nie wybiegam, ale obawiam się, że jest to selekcjoner, który nie zmieni sposobu gry reprezentacji. Patrząc na wcześniejszą pracę klubową Michała miewam wrażenie, że… czym dłużej gdzieś pracował, tym trudniej było o wyniki!
- Może dlatego, że żaden prezes klubu ligowego raczej nie da trenerowi długiego czasu na realizację jego koncepcji niezależnie od aktualnej postawy i miejsca zespołu w tabeli.
- No właśnie. Jeżeli uda nam się awansować na EURO, też raczej nie będzie czasu na rozważania, co i jak zmienić w kadrze w długofalowej perspektywie. Będą za to rozważania, co zrobić, by wyjść z grupy, jak odnieść coś, co można by nazwać sukcesem. Czyli pewna kontynuacja tego dotychczasowego marazmu. Póki ktoś nie stanie i nie powie głośno: „Selekcjoner ma dwa lata na spokojną pracę, niezależnie od początkowych jej efektów”, będziemy szukać tylko doraźnych rozwiązań.
- Takie zdanie na razie nie padło.
- I zapewne szybko nie padnie. Prezes PZPN, wygłaszając je, wziąłby na siebie ogromną odpowiedzialność. Czy jest na to gotowy? Nie sądzę, bo i jego przecież opinia publiczna rozliczy z wyników.
- Padły w naszej rozmowie nazwiska Michniewicza, Santosa, Probierza i cechy – pana zdaniem – niezbędne selekcjonerowi. Pan ma swojego trenerskiego idola? Kogoś, kto najlepiej ogarnąłby dziś Biało-Czerwonych?
- Jeżeli miałbym oceniać takiego kandydata przez pryzmat idealnej – moim zdaniem – reakcji na drużynę, na boiskowe wydarzenia, ale także na sposób gry jego drużyn – mnie bardzo odpowiadający, to wskazałbym Kostę Runjaca. Szybkość działania, przekazu, zrozumienia z drużyną w Pogoni i w Legii – to mnie przekonuje.
- A gdybyśmy mogli popuścić wodze fantazji: mieć nieograniczony budżet i sięgnąć po dowolnego szkoleniowca ze świata, to tym idealnym – w oczach Marcina Baszczyńskiego – selekcjonerem Biało-Czerwonych zostałby...?
- Juergen Klopp! Zostawiam już na boku wszystkie kwestie taktyczne i sposób gry jego drużyn, który mnie bardzo odpowiada. Najważniejsza dla mnie jest jego charyzma: tak wielka, moim zdaniem, że jedno zgrupowanie wystarczyłoby mu, aby zjednać sobie wszystkich: od piłkarzy zaczynając, a na najbardziej wybrednych kibicach kończąc!