„Super Express”: - Co pan czuł, kiedy po 150 sekundach meczu Czechy – Polska przegrywaliśmy 0:2?
Zdzisław Kręcina: - Nie zrobiło to na mnie wielkiego wrażenia; wiele rzeczy w piłce w ciągu kilkudziesięciu lat widziałem. Choć wyjątkowość meczu w Pradze faktycznie polegała na tym, że bramki padły naprawdę szybko.
- I kuriozalnie; przynajmniej ta pierwsza. Trochę wstyd stracić gola po wrzucie piłki z autu, prawda?
- Starszym kibicom przypomnę, a młodszych poinformuję, że wiele dekad temu równie pięknie i mądrze rzucał piłkę z autu Martin Chivers... A wstyd? Myślę, że bardziej zaskoczenie. Miałem wrażenie, że i Fernando Santos był tymi pierwszymi minutami wręcz zaszokowany. Pewnie nigdy w życiu wcześniej czegoś takiego nie przeżył.
- A pan – widząc postawę naszych – nie pomyślał sobie: „Matko Boska, co my zrobiliśmy, biorąc Santosa”?
- W żadnym wypadku. Co prawda jego osobiście nie znałem, ale – po pierwsze – w PZPN zawsze mieliśmy dobre relacje z Portugalczykami, a ja osobiście miałem je też z ówczesnym menedżerem reprezentacji. I nie miałem – nie mam również teraz – żadnych wątpliwości, że decyzja o zatrudnieniu Fernando Santosa była trafna.
- No to co się stało w praskim meczu?
- Myślę, że – patrząc na ten mecz z perspektywy dwóch tygodni, jakie od niego minęły – również i sam Santos ma wrażenie, że... za bardzo zaufał różnego rodzaju przekazom filmowym i zapisom naszych spotkań, choćby z mistrzostw świata i eliminacji do nich.
- Co pan ma na myśli?
- Na tych filmach zobaczył niektórych zawodników w ich optymalnej formie. A kilka miesięcy później – czyli w Pradze – byli bardzo daleko od niej. Dotyczy to zwłaszcza defensywy.
- Jakub Kiwior?
- Na przykład. Chłopak zaliczył fajny debiut w reprezentacji, wywalczył sobie pierwszy skład na mistrzostwach świata, ale... samym treningiem nic się nie zrobi. Jak się nie gra regularnie w lidze – a on po przeprowadzce do Arsenalu nie gra – to trzeba odłożyć marzenia o reprezentacji na później. Jan Bednarek z kolei co prawda akurat teraz występuje często w zespole klubowym, ale jest w formie, w której – moim zdaniem – w ogóle nie powinien dostać powołania!
- Krótko mówiąc: błąd Fernando Santosa w selekcji, i błąd w wyborze meczowej jedenastki?
- Błąd wynikający z – jak powiedziałem – bazowaniu na przeszłości. Ale kolejny raz – co zresztą pokazały też zmiany dokonane w jedenastce na mecz z Albanią – już tego błędu nie popełni. Głównym powodem wpadki w Pradze była gra obronna. A to zupełnie nie pasuje do obrazu pracy Santosa w poprzednich latach i dekadach. On zawsze buduje każdy swój zespół na bazie solidnej obrony; to, co w przodzie, zostawiając inwencji pomocników i napastników. Dlatego sądzę, że przed czerwcowym meczem z Mołdawią zmieni się kształt kadry; zwłaszcza wśród defensorów.
- To znaczy?
- Myślę, że właśnie w obronie będę niespodzianki w czerwcowych powołaniach. Pewnie jakieś „odkurzenia”, zapewne także debiuty. Jestem pewien, że do tego czasu Santos znajdzie ciekawych kandydatów w polskiej lidze.
- A słowo „odkurzenia” użył pan w kontekście na przykład Kamila Glika?
- Pytanie, czy jeszcze da radę się przygotować na poziom reprezentacyjny. Rutyna jest po jego stronie, a wobec dyspozycji jego „kolegów po fachu” przydałby się w tej formacji ktoś z doświadczeniem. Niektórzy kibice być może powiedzą, że czekające nas mecze niekoniecznie wymagają doświadczonych zawodników, bo przeciwnicy – Mołdawia czy Wyspy Owcze – będą zdecydowanie słabsi. Ale w czerwcu w Kiszyniowie – moim zdaniem – czeka nas naprawdę ciężki bój. Zresztą remis Czechów z gospodarzami to potwierdził.
- Nie mówi pan „nie” Glikowi; a Grzegorzowi Krychowiakowi?
- Tu mam bardzo jasne i klarowne zdanie: już dwa lata temu mówiłem, że nie wiem, z jakiego powodu gra w reprezentacji. Ja po prostu nie preferuję stylu, który polega bardziej na przeszkadzaniu, niż na grze w piłkę, na polocie.
- Polotu nie sposób odmawiać Robertowi Lewandowskiemu. Ale na oba marcowe mecze kadry – jak to się mawia - „nie dojechał”...
- To prawda. Jego dyspozycja w tych meczach była poniżej oczekiwań – kibiców i jego samego. Słabsza forma nie jest niczym nagannym, zdarza się każdemu. Ale „jakiś” poziom powinien trzymać. A tu mieliśmy wyraźny regres.
- Tyle że parę dni później, w ligowej grze z Elche, zdobył dwa gole. Może po prostu coraz trudniej mu się zmobilizować na mecze reprezentacji?
- Ja na to pytanie nie odpowiem. Ale z drugiej strony – nie ma lepszego niż Santos trenera, który może to autorytatywnie ocenić i zweryfikować. I jeżeli Robert będzie w słabszej formie, Santos nie zawaha się postawić na Świderskiego, może w parze z Milikiem, może z kimś innym.
- Na przykład Dawidem Kownackim. Nie brakowało panu napastnika Fortuny wśród powołanych?
- Nie widzę w jego przypadku powodów do hurraoptymizmu. To nie jest zawodnik, który zmieni oblicze naszej reprezentacyjnej ofensywy. Zresztą nie przekonuje mnie do końca ta cała plejada chłopaków z Lecha – mam na myśli zawodników, którzy albo jeszcze grają w Poznaniu, albo jakiś czas temu, po przejściu tamtejszej akademii, już wyjechali z Polski. Kownacki, Puchacz, Jóźwiak, nawet teraz Skóraś... Niby są blisko kadry, niby się w niej łapią, ale czasem miewam wrażenie, że to trochę sztuczne działanie, na siłę. Chyba tylko Jakub Kamiński wyrasta nad nich, ale on akurat regularnie gra w Bundeslidze i czyni stałe postępy.
- Nie sposób nie zapytać o Piotra Zielińskiego, bo – przynajmniej w meczu z Albanią – był nieco bardziej widoczny, niż w wielu wcześniejszych grach reprezentacyjnych. Santos znalazł klucz do jego umysłu?
- Dla mnie Zieliński zawsze był chimerycznym zawodnikiem, zresztą ostatnio w Napoli też takim bywa. Na pewno jest – powiedziałbym – nieustabilizowany reprezentacyjnie.
- Co pan ma na myśli?
- Że może zagrać na poziomie wymaganym w finale mistrzostw świata, ale i mieć kłopoty w meczu z – dajmy na to - Luksemburgiem. Mówi pan, że w meczu z Albanią był widoczny... Ale myślę, że patrzymy na to spotkanie wyłącznie przez pryzmat wyniku, korzystnego dla nas. Bo czy to był taki wielki mecz Polaków? Spierałbym się. Ośmiu na jedenastu Albańczyków technicznie było lepszych od polskich odpowiedników! Poziom ich wyszkolenia wystarczał czasami na to, by ośmieszać polskich obrońców. Gdyby nie spryt wspomnianego Świderskiego, albo gdyby rywale wykorzystali błąd Lewandowskiego w ostatnich minutach, odbiór tego spotkania - i przekaz medialny po nim - byłby zupełnie inny.
- Mało u pana optymizmu...
- Wręcz przeciwnie! Santos to fachman najwyższej klasy, więc jestem pewien, że rewanżowy mecz z Czechami zdecyduje o tym, czy wyjdziemy z grupy na pierwszym, czy na drugim miejscu. Inaczej sobie tego nie wyobrażam.
- Santos ma magiczną różdżkę?
- Samych zawodników nie zmieni. Ale stworzy z nich monolit, który taktycznie będzie górował nad rywalami. Ma ponad 150 meczów reprezentacyjnych, potrafi to robić. Mało tego; myślę, że jest możliwa i piękna gra Polaków. Potrafi ją z nich wydusić, choć – jak powiedziałem - po korektach w składzie. Również tych polegających na większym udziale zawodników z polskiej ekstraklasy.
- Pan w niej widzi kandydatów do reprezentacji?
- Nie wierzę, że się nie ujawni w niej w kolejnych tygodniach jeden czy drugi zdolny chłopak, który wskoczy do kadry Santosa. Umówmy się na rozmowę za miesiąc; jestem przekonany, że i ja będę mógł ich wskazać.
- Może będzie to ktoś z reprezentacji U-19, a nawet U-17? Obie właśnie awansowały do finałów mistrzostw Europy w swych rocznikach.
- Dobrze, że tak się stało. Ale z hurraoptymizmem bym nie przesadzał. Nie widzę prostej zależności: jesteś wiodącą postacią w kadrach młodzieżowych, to będziesz solidnym „dorosłym” reprezentantem. Więcej miewaliśmy przykładów odwrotnych: ktoś nie grał w reprezentacjach juniorskich, za to stawał się solidnym kadrowiczem wśród seniorów. Z dawnych czasów przywołałbym Władysława Żmudę, ze świeższych – Roberta Lewandowskiego.