Górnik Zabrze 1970

i

Autor: archiwum Stanisława Oślizły Piłkarze Górnika na lotnisku przed finałowym meczem PZP przeciwko Manchesterowi City w 1970 roku

Górnik w finale Pucharu Zdobywców Pucharów

Do dziś nie udało się tego wyczynu powtórzyć żadnej polskiej drużynie. „Ale ten szampan miał gorzki smak…”

2024-04-27 7:18

W poniedziałek minie kolejna rocznica jedynego występu polskiego klubu w finale europejskich pucharów: Górnik grał z Manchesterem City. Stanisław Oślizło zabrał „Super Express” w podróż po wiedeńskim Praterze i… zakamarkach własnych wspomnień z 29 kwietnia 1970 roku.

Do finału Pucharu Zdobywców Pucharów zabrzanie dotarli, eliminując ekipy, z którymi dziś trudno byłoby polskim zespołom rywalizować zwycięsko: Olympiakos Pireus, Glasgow Rangers, Lewskiego Sofia i – w trójmeczu zakończonym szczęśliwym rzutem czerwono-zielonego żetonu – AS Romę.

Jako dobry omen odbierano w Zabrzu fakt, że kiedy drużyna wracała z pierwszego półfinałowego meczu w Rzymie, warunki pogodowe nad Polską zmusiły pilotów do lądowania w Wiedniu. „Dochodzi północ. Port lotniczy świeci pustką. Jest tylko celnik i policjant. Nie ma z kim rozmawiać o spędzeniu noclegu w stolicy Austrii. Po kilkunastu minutach pojawiają się na szczęście przedstawiciele LOT-u. Słaniającym się ze zmęczenia piłkarzom proponują spędzenie nocy na... krzesełkach w poczekalni! (…)” - pisały polskie gazety.

Tym, którzy nie pamiętają tamtej epoki, spieszymy z wyjaśnieniami: do przekroczenia granicy na lotnisku konieczne były wizy! „Kiedy prefekt policji wiedeńskiej dowiaduje się, że ma do czynienia z Górnikiem Zabrze, (...) wzdycha tylko, że jego ojczyzna nie ma obecnie tak dobrej drużyny i bez oporu je wystawia wizy. Pod port lotniczy podjeżdża autobus. Zasypiający prawie na stojąco piłkarze po półgodzinnej jeździe są już w „Niannie” - jednym z najbardziej luksusowych hoteli na świecie” – relacjonowano.

Cztery tygodnie później – i kolejnych 210 minutach zmagań z Romą – Górnik wrócił do Wiednia na finał. Tym razem zamieszkał w hotelu „Victoria”, co miało oczywiście zapowiadać boiskową wiktorię. O co grano? O okazałe trofeum oczywiście – to po pierwsze. Po drugie – o pieniądze. Jakie? Hm…

- Poszedłem do prezesa Eryka Wyry. „Górnictwo reprezentujemy, polską piłkę, i cały kraj. Dałoby się coś więcej dorzucić?” - pytam. Poklepał mnie po plecach i powiedział: „Grejcie i wygrejcie, a krzywdy wam nie zrobimy”. Podziękowałem, przekazałem jego słowa drużynie. Ostatecznie musiały nam wystarczyć premie jak za mecz ligowy… - przybliża realia tamtych czasów Oślizło.

Zanim rozpoczęto grę na Praterze, „górnicy”… poszli w miasto. - W dniu meczu przed południem dojechał do Wiednia autokar z naszymi żonami – wspomina nasz rozmówca. - Wybłagaliśmy wtedy u trenera dwie godzinki wolnego. Głównie o zakupy chodziło, no bo skoro dziewczyny już przemyciły te 20 czy 50 dolarów... Pamiętam nawet nazwę sklepu: Liebermann. Prowadził konfekcję damską, ubranka dla dzieci.

Końcówka kwietnia, gdy zabrzanie wrócili do Wiednia na finałowe spotkanie PZP z Manchesterem City, to pełnia wiosny. Ale pogoda znów sprawiła im psikusa: w dzień finału spadł nie tyle wiosenny deszczyk, co prawdziwa ulewa: litry zimnej wody, którymi momentalnie nasiąkł – i ważył parę kilo - m.in gruby sweter bramkarza Huberta Kostki. Może dlatego – drżąc z zimna – popełnił błąd przy pierwszej bramce Anglików. Tuż przed przerwą drugiego gola „podarowali” rywalom sami „górnicy”.

Górnik Zabrze - Manchester City

i

Autor: archiwum Stanisława Oślizły Z piłką w ręku - Hubert Kostka, troskliwie chroniony przez Stanisława Oślizłę przed szarżą napastnika Manchesteru City

- Stefan Florenski zagrał do mnie niezbyt precyzyjnie. Z trudem doszedłem do piłki, chciałem ją od razu podać do Alfreda Olka, lecz Neil Young wyczuł moje intencje. Murawa była śliska, przewróciłem się, a rywal samotnie ruszył na naszą bramkę – wspomina Stanisław Oślizło. Kostka ratował się faulem. Rzut karny, Francis Lee szczęśliwie podwyższył na 2:0…

Na drugą połowę wyszedł inny Górnik: odważny, nadający ton grze. Czas jednak płynął, wynik się nie zmieniał. - „Co mam do stracenia” - pomyślałem, kiedy do końca było nieco ponad 20 minut. Zawsze miałem ciągoty do włączania się do ofensywy, z reguły jednak stopowali mnie trenerzy, Teraz jednak się przydałem. Przy rzucie wolnym dla nas, stałem bokiem do angielskiej bramki, gdy w zamieszaniu piłka trafiła do mnie. Przyjąłem prawą nogą, obróciłem się o 180 stopni i uderzyłem lewą, tą słabszą. Nie powiem, że z zamkniętymi oczami, ale jednak bez mierzenia. Wpadła – opowiada nam kapitan Górnika.

Czasu na wyrównanie nie starczyło. Trofeum wznieśli Anglicy, a organizatorzy obie drużyny zaprosili na pomeczowy bankiet. - Jeden z rywali wlał podczas niej szampan do pucharu, jaki zdobył Manchester, i puścił w obieg. Ostatni z przeciwników podał ją któremuś z naszych. Mieliśmy więc okazję spróbować tego trunku. Cóż, gorzko smakował… - wzdycha Stanisław Oślizło.

Najnowsze