"Super Express": - Po przegranej z Widzewem (1:2) spodziewał się pan dymisji?
Leszek Ojrzyński: - Nie, to dla mnie totalne zaskoczenie. W poniedziałek w południe zostałem wezwany do prezesa, który stwierdził, że nasza współpraca dobiegła końca. Nie tłumaczył dlaczego. Nie wierzę, by powodem dymisji były wyniki. To dopiero początek sezonu, a przegrywaliśmy, bo brakowało nam szczęścia, a nie dlatego, że byliśmy słabsi od rywali czy źle przygotowani. Jestem jeszcze oszołomiony takim rozwojem wypadków. Do Kielc ściągnąłem rodzinę, tu pracuje żona. Musimy siąść i na spokojnie zastanowić się co dalej.
- Miał pan konflikt z dyrektorem sportowym Andrzejem Kobylańskim? Słyszeliśmy, że dążył do pana zwolnienia, aby jako trenera zatrudnić swego dobrego znajomego Dariusza Pasiekę.
- O to trzeba zapytać dyrektora. Żadnych oznak ochłodzenia stosunków między nami nie dostrzegłem. Choć może sygnałem ostrzegawczym było nieprzedłużenie kontraktu z moim bardzo bliskim współpracownikiem, trenerem bramkarzy Maćkiem Szczęsnym.
- Podobno kiedy zawodnicy dowiedzieli się o pana zwolnieniu, chcieli strajkować...
- Pewnie byli tak samo zaskoczeni jak ja, przez te ponad dwa lata bardzo się ze sobą zżyliśmy. Ale to profesjonaliści, na pewno nie odpuściliby treningów. Mieliśmy plany, by doprowadzić Koronę do grupy ośmiu najlepszych drużyn. Mimo słabszego początku tę drużynę stać na to, by bić się z najlepszymi. Trudno, życie zweryfikowało nasze zamierzenia. Pozostała mi tylko pożegnalna kolacja z chłopakami. Na pewno będę trzymał kciuki za tę grupę fantastycznych ludzi.
- Co dalej?
- Zobaczymy. Wierzę, że naszym życiem kieruje opatrzność i zdaję się na jej wyroki.