Legia zagrała tragicznie, ale trzeba oddać rywalom, że to ich zasługa. Stare piłkarskie porzekadło mówi, że gra się tak, jak przeciwnik pozwala. GKS nie pozwolił Legii niemal na nic. Uważną grą w obronie i wysokim pressingiem wybijał "wojskowych" z rytmu, a kiedy tylko bełchatowianie przejmowali piłkę, szybko wyprowadzali dynamiczne kontrataki, po których obrońcy Legii gubili się, jak dzieci we mgle.
Najbardziej pogubili się w 11. i 39. minucie, tracąc dwa gole w niemal identycznych okolicznościach. Tomasz Wróbel dwukrotnie dośrodkował na piąty metr, gdzie zupełnie niepilnowany Żewłakow bez problemu trafił głową do bramki. W obu przypadkach Marijan Antolović stał jak gamoń na bramkowej linii, choć gdyby wyszedł do dośrodkowań, to mógłby łatwo zażegnać niebezpieczeństwo.
- Sami nie wiemy, co się dzieje, nie spodziewaliśmy się zupełnie, że ten mecz będzie tak wyglądał - mówił w przerwie Maciej Rybus, zaskoczony własną nieporadnością. Na drugą połowę już nie wyszedł. Zmienił go Alejandro Cabral, który trochę rozruszał legionistów. Jednak do końca gospodarze bezradnie rozbijali się o doskonale zorganizowany mur obronny rywali.
- Mecz ułożył się po naszej myśli, a potem spokojnie kontrolowaliśmy sytuację. Pokazaliśmy charakter, dobrą, ułożoną i konsekwentną grę i dzięki temu wygraliśmy - cieszył się trener gości Maciej Bartoszek, chwaląc bohatera meczu i jego asystenta. - Marcin Żewłakow wykorzystał swoje doświadczenie, umiejętności, a przede wszystkim dwa doskonałe podania Tomka Wróbla.
Po wyjazdowym zwycięstwie ze Śląskiem (1:0) wydawało się, że Legia nabrała wreszcie wiatru w żagle. Nic z tego. - Wróciły stare koszmary. Przerażające jest to, jak łatwo strzelić nam bramkę - narzekał trener Maciej Skorża.