Przez 45 minut pierwszej połowy oczarowany Wiedeń śledził wielki mimiczny występ trenera Lecha Poznań Franciszka Smudy. Długimi minutami 7 tysięcy widzów - w tym 500 z Poznania - odrywało wzrok od nieciekawej kopaniny na boisku, by patrzeć na gestykulację Franza. O rany, jak on przeżywał!!!
Wszystko co dramatyczne przeniosło się na boisko po przerwie. Najpierw austriaccy chuligani zaczęli rzucać różnymi przedmiotami w bramkarza Kotorowskiego, co chyba zostało odebrane przez piłkarzy jako sygnał, by wreszcie coś strzelić. Zaczęli gospodarze, Acimović dośrodkował, a wyskakujący nad polskich obrońców Schiemer główką zdobył prowadzenie. W 80 sekund później było 1:1, bo bardzo podobną akcję pod bramką Austrii zakończyła główka Rengifo.
Chwilę potem Rubin Okotie egzekwował "11" po faulu Lewandowskiego, lecz trafił w poprzeczkę. Gdy akcja przeniosła się pod drugie pole karne, zdenerwowany Bąk zdzielił Bandrowskiego, kiedy sędzia nie widział.
Sędzia z Cypru Kostats Kapitanis w ogóle niewiele widział, choć czasem widział to, czego nie było. Co nie pozostawało bez wpływu na brutalność gry w meczu. Gdy nic innego nie wychodziło, wiedeńczycy postanowili powtórzyć ten sam "numer", Znów po dośrodkowaniu Schiemer skoczył nad kiepsko odrywającymi się od ziemi obrońcami Lecha i było 2:1.
Nie jest to wynik całkiem zły, ale w Poznaniu przy Bułgarskiej wsparcie 30 000 gardeł będzie "Kolejorzowi" w rewanżu bardzo potrzebne. Można też mieć nadzieję, że Franz Smuda do tej pory ochłonie po mimicznym pokazie w Wiedniu i przypomni swoim zawodnikom, że futbol niekoniecznie musi być podwórkową kopaniną, raz w piłkę, raz w łydkę. Że można grać nowocześnie, szybko i dokładnie - jak choćby w meczu Lecha z Wisłą.