„Super Express”: - Bobby Charlton nie żyje, panie Włodzimierzu...
Włodzimierz Lubański: - Smutna wiadomość. Poczytuję sobie za przywilej to, że miałem osobiście możliwość poznania Bobby’ego Charltona. Podczas wizyt w Manchesterze, na które bywałem zapraszany, parę razy się spotkaliśmy, porozmawialiśmy… Miałem nawet okazję zjeść z nim obiad. Przesympatyczny i przemiły facet. Poza boiskiem bardzo kontaktowy, życzliwy. No ale przede wszystkim - znakomity piłkarz.
- Żył pan w kraju „za żelazną kurtyną”, do którego jeszcze pod koniec lat 50. docierało niewiele informacji z Zachodu. Charlton – starszy od pana o dekadę – był postacią znaną wśród śląskich dzieciaków kopiących piłkę?
- Znaliśmy oczywiście historię katastrofy samolotowej piłkarzy Manchesteru w Monachium. Wiedzieliśmy, że Charlton był jednym z tych, który ją przeżył. Jednak dopiero wtedy, gdy zacząłem grać na arenie międzynarodowej, gdy była okazja stanąć z nim na murawie oko w oko, miałem okazję docenić jego klasę i zweryfikować te wszystkie informacje, które wcześniej „przeciekały” do nas, jako dzieciaków.
- Stadion Śląski, rok 1966, ostatni mecz Anglików przed mistrzostwami świata, na których sięgnęli potem po Złotą Nike – to było wasze pierwsze spotkanie?
- Tak. Choć prawdę mówiąc, z tamtego spotkania bardziej zapamiętałem jego brata Jackiego, który – jako obrońca – zostawił mi swój „ślad” na mojej nodze. Po jego interwencji przez miesiąc chodziłem w gipsie, a staw skokowy bolał dużo dłużej. A wracając do pana pytania: tak, zarówno w tym meczu, jak w i wielu innych – również tych mundialowych – Bobby Charlton potwierdził, że jest mózgiem angielskiej drużyny. Szalenie inteligentnym piłkarzem, świetnie wyprowadzającym, budującym jej akcje, potrafiącym się do nich podłączyć w sposób zaskakujący dla rywala.
- W 1968 roku Manchester sięgnął po Puchar Europy…
-… a Charlton miał na ten sukces ogromny wpływ.
- To oczywiste. Ale Górnik był wtedy jedynym zespołem, który – w ćwierćfinale – pokonał „Czerwone Diabły”.
- Do dziś, choć minęło już pół wieku, to jedna z największych satysfakcji w moim życiu. I pewnie z życiu moich kolegów z Górnika też. Myślę, że Anglicy – i Charlton też – pewnie też wspominali po latach rewanż na Stadionie Śląskim, w którym naprawdę mieli sporo szczęścia.
- Niewiele osób pamięta, że miał pan okazję – w 1971 roku w Moskwie – znaleźć się z Charltonem w jednej drużynie. „Reszta Świata” żegnała wówczas Lwa Jaszyna. Wrażenia?
- Spoglądałem na niego w szatni; bardzo przeżywał ten mecz. Przygotowywał się do wyjścia na murawę jakby czekało go spotkanie w finale mistrzostw świata! Profesjonalista w każdym calu. I to było widać na murawie. Oglądanie go na żywo, przyglądanie się temu, jak się porusza, jak podaje piłki, było wielką frajdą.
- Ale koszulki Roberta Charltona pan wśród swych pamiątek nie ma?
- Kiedy grywaliśmy przeciwko sobie, młodym chłopakiem byłem i jeszcze o takich rzeczach nie myślałem, zresztą rzadko się to wtedy zdarzało. Ale wyobrażam sobie, że dziś to bezcenna pamiątka.
- Zwłaszcza że miał przed nazwiskiem tytuł „Sir”!
- Nie dziwię się. Zasłużył sobie na to i boiskową karierą, i tak po prostu – charakterem, sposobem bycia, zachowaniem. To był facet na wysokim poziomie!