- Podobno sam, bez konsultacji z zarządem PZPN, zadecydował pan o przyznaniu Beenhakkerowi premii w wysokości miliona dolarów... Przecież to ogromne pieniądze!
- Przez trzy tygodnie byłem w Nowej Zelandii, ale widzę, że już wróciłem do naszego piekiełka, gdzie każdy chciałby innego opluć albo podłożyć nogę. Jaki milion dolarów?! To bzdura.
- No to ile mu pan przyznał?
- Premia za awans była bardzo pokaźna, ale to nie było żadne moje widzimisię. I nic nie podpisywałem w ostatniej chwili, sam, w ukryciu. Leo dostał to, co mu się należało, co wynikało z jego kontraktu podpisanego trzy lata temu. I na tej umowie widnieją trzy podpisy, a nie tylko mój.
- Ile wynosiła ta premia?
- Dokładnie nie pamiętam. Kilkaset tysięcy dolarów, ale nie był to milion.
- To i tak sporo.
- Zaręczam, że Leo zarobił dla nas wielokrotnie więcej. Dzięki temu, że wprowadził nas do finałów EURO, nasze wpływy były bardzo duże. Na pewno więc na nim nie straciliśmy.
- A co z Bońkiem? Pan był w Nowej Zelandii, a Zibi w tym czasie załatwił sobie robotę w UEFA jako pełnomocnik do spraw organizacji EURO w Polsce.
- Spokojnie, nikt nie wbije klina między mnie a Zbyszka. Boniek będzie prawdopodobnie przedstawicielem UEFA, a ja będę reprezentował PZPN w sprawie EURO. To oznacza, że będziemy się bardziej wspierać niż zwalczać. Roboty nie zabraknie ani dla mnie, ani dla niego.