„Super Express”: - Nie ma pan dość ciągłych pytań oto, jak to przed laty zatrzymał Gianfranco Zolę?
Paweł Skrzypek: - Choć każdy zaczyna od tego, to nie nudzą mi się te pytania. Wiem, że jestem kojarzony właśnie z meczu z Włochami w eliminacjach mistrzostw świata 1998. Mam powód do dumy, że poradziłem sobie z gwiazdą takiego formatu. Selekcjoner Antoni Piechniczek kazał mi się zaopiekować Włochem. Dostałem zadanie i starałem się z niego wywiązać, jak najlepiej.
- Był pan zadowolony z występu?
- Zola wiele nie zdziałał. Może poza jednym strzałem, gdy się poślizgnąłem, ale wybronił go Andrzej Woźniak. Zola gola nie strzeli i na Stadionie Śląskim padł bezbramkowy remis. Byłem w szoku, gdy po meczu otoczył mnie tłum dziennikarzy. W tamtym momencie mocno się zdziwiłem, że tak pozytywnie odebrano mój występ. Cieszyłem się, że sprawiłem radość rodzinie, która była w Chorzowie. Obecni byli mój tata i wujek, który zajmował się wszystkim w Płomieniu Jerzmanowice, gdzie jako 15-latek grywałem w seniorach.
- Została panu pamiątka z tego meczu?
- Wymieniłem się koszulką z Zolą, którą później przekazałem na Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy. Byłem zły, że została wylicytowana tylko za 450 zł. Jednak po kilku dniach zadzwonił do mnie znajomy, żeby... odebrać trykot Włoch. Zdziwiłem się, ale wyjaśnił mi, że to właśnie on wygrał licytację. Koszulka została u mnie i później znów została wystawiona na aukcję charytatywną. Tym razem ktoś wyłożył ponad dwa tysiące zł. Miałem satysfakcję, że pomogłem drugi raz w szczytnym celu. W rewanżu w Neapolu, gdy przegraliśmy 0:3, wymieniłem się koszulką z Roberto Baggio.
- Montuję sufity podwieszane. Opanowałem ten fach do perfekcji. Czerpię z tego radość. Nie traktuję tej pracy jako kary. Po skończonej robocie jest satysfakcja z tego, co się wykonało. Jestem, cierpliwy, dokładny i pedantyczny. Kiedyś ktoś zadowolony z mojej pracy nazwał mnie królem sufitów (śmiech). Przyznam, że ciężko mnie w tej robocie przebić - mówi Paweł Skrzypek w rozmowie z Super Expressem.
- Do którego z meczów w kadrze ma pan jeszcze sentyment?
- Wcześniej zagraliśmy z Brazylią, w której składzie były takie legendy jak m.in. Romario, Cafu, Roberto Carlos i Ronaldo. Wszedłem na ostatnie dwadzieścia minut i przyczyniłem się do zdobycia dwóch bramek. Wypracowałem asystę, a później wywalczyłem rzut karny. Żartowałem, że dzięki mnie porażka 2:4 miała miała mniej gorzki smak.
- Dlaczego pana rozdział w reprezentacji był tak krótki?
- Zagrałem w sumie dziesięć meczów, u trzech selekcjonerów. Po raz ostatni z Gruzją w Katowicach, na koniec nieudanych eliminacji o mundial we Francji. Później jeszcze trener Janusz Wójcik powołał mnie na mecz z Chorwacją. Tyle że wypadłem z kadry, bo naderwałem mięsień dwugłowy. Potem już nigdy nie dostałem powołania. Może przez urazy. Były kontuzje mięśniowe i dwa razy zerwałem więzadło krzyżowe. Pierwszy raz miało to miejsce w Legii.
- Ile pan stracił przez ten uraz?
- 11 miesięcy! Wszystko przez błędną diagnozę. Niepotrzebne odkładano operację. Najpierw przez pięć miesięcy próbowano mnie leczyć. Do czasu aż wyszedłem na sparing i kolano nie wytrzymało. Dopiero wtedy wysłano mnie na operację. Gdy grałem w Pogoni, to zerwałem więzadła w drugim kolanie. Jednak w tym przypadku od razu był zabieg w klinice w Szwajcarii. Wróciłem po pięciu miesiącach.
- Długo też przebijał się pan wtedy do pierwszej ligi?
- Ile ja się najeździłem, ile to razy byłem zapraszany na testy. Do Wisły Kraków, gdzie miałem najbliżej, podchodziłem trzy razy. Byłem też w Hutniku, Ruchu czy Katowicach. Jednak za każdym razem słyszałem to samo: „dobry jesteś, ale jednak pierwsza liga to dla ciebie za wysokie progi”. I wracałem do trzecioligowego CKS Czeladź, w którym rozwinąłem się piłkarsko. Spędziłem tam prawie dziewięć lat, a więc najwięcej. Teraz jestem ambasadorem tego klubu. Postaram się, aby o CKS-ie znowu było głośno.
- W końcu jednak udało się dostać na najwyższy szczebel.
- Kolejny sprawdzian miałem w Rakowie. Pojechaliśmy w trzech. Ze mną byli Robert Szopa i Marek Matuszek. W oczach trenera Zbigniewa Dobosza byliśmy zawodnikami do pierwszego składu. Zostaliśmy wypożyczeni, ale przed startem sezonu doszło do zmiany szkoleniowca. Nowy trener Gothard Kokott miał inną koncepcję. W kadrze na pierwszy mecz znalazłem się tylko ja. Ostatecznie zadebiutowałem, ale wcale nie było to takie pewne.
- Jak pan wspomina czas spędzony pod Jasną Górą?
- To był świetny okres. Wszedłem z przytupem z trzeciej ligi. Osiągnąłem wysoki poziom i nie schodziłem z niego. Po skończonym wypożyczeniu Raków mnie wykupił z Czeladzi, ale pytały o mnie także ŁKS i Pogoń. Podczas kariery grałem na różnych pozycjach. Byłem szybki, zwinny, dobry w odbiorze i skoczny. Co ciekawe, przy rzutach rożnych kryłem m.in. wysokiego Mariana Janoszkę, który świetnie grał głową. Gdy nic nie zrobił, to po każdym rogu kibice krzyczeli „ole”.
- W Rakowie wypromował się pan tyle, że trafił do Legii. Warto było?
- To był niesamowity awans sportowy. Legia walczyła o tytuł. Jednak pierwszy zgłosił się Widzew, który był mistrzem. Tyle że rozmowy się przeciągały, a Legia była bardzo konkretna. Dla mnie to było wyróżnienie, że dwa najlepsze kluby w kraju zabiegają o mnie. Pierwsze pół roku miałem niesamowite. To był najlepszy mój czas. To było wejście na zasadzie: wow. Nie schodziłem poniżej wysokiego poziomu. Później, jak wróciłem po kontuzji, to już nie było to samo. Wyżyny formy minęły.
Ryoya Morishita powiedział to wprost, jaśniej się nie da. To cel gwiazdy Legii, przebije się?
- Tak pan czuł?
- Podobnie było w Pogoni i Amice. Gdy odchodziłem z Legii, to miałem propozycję z Wisły Kraków od trenera Oresta Lenczyka. Jednak wybrałem Pogoń. Gdy Amica połączyła się z Lechem, to miałem jeszcze rok kontraktu. Wyjeżdżając na urlop byłem piłkarzem Kolejorza, ale po powrocie już nie byłem potrzebny. Było, minęło. Już taki jestem, że nie rozdrapuję ran, a złość mi z czasem przechodzi. Ale w ten sposób zakończyłem grę w ekstraklasie.
- W piłkę grał pan także w Szwecji, gdzie mieszka od piętnastu lat.
- Po przyjeździe przez pół roku grałem sobie czwartej lidze w klubie Enenebergs IP. Przygotowali mi niezłe pożegnanie. Przyszło trzech starszych kibiców, którzy wręczyli mi klubowy dres na pamiątkę. Była też okolicznościowa kartka, gdzie po szwedzku podziękowali mi za te występy. Byli pod wrażeniem mojego zaangażowania. Docenili to, że uczyłem młodszych kolegów. Podkreślali, że nie spotkali kogoś tak spokojnego, który nigdy na nikogo nawet nie krzyknął. Stwierdzili, że nigdy o mnie nie zapomną i cieszą się, że byłem częścią historii tego klubu. Później przeniosłem się do drużyny oldbojów PIF Kopernik, a następnie do ekipy Polonia Falcons. Miałem jeszcze epizod jako trener w Olimpii Sztokholm, a w ostatnim roku ponownie jako szkoleniowiec ponownie w Polonii.
- Czym zajmuje się pan w Szwecji?
- Montuję sufity podwieszane. Wprowadził mnie w ten świat wspomniany powyżej Mirek Skowroński. U niego się nauczyłem fachu. Najpierw jednak pracowałem u brata, który działa w budowlance. Później założyliśmy firmę z dwoma wspólnikami, ale po czasie ją zamknęliśmy. Było też tak, że sam prowadziłem firmę, ale w jednym roku trafiłem na trzech oszustów z... Polski. Drogo mnie to kosztowało. Nie zapłacili za zlecenia, a pracownikom musiałem wypłacić pensję. Był okres, że przez dziesięć miesięcy żyłem z oszczędności. Dorywczo działałem w branży motoryzacyjnej. Teraz pracuję w firmie HOPLAN AB, u przyjaciela Piotra.
- Jak pan sobie radzi przy montażu sufitów?
- Opanowałem ten fach do perfekcji. Czerpię z tego radość. Nie traktuję tej pracy jako kary. Po skończonej robocie jest satysfakcja z tego, co się wykonało. Jestem, cierpliwy, dokładny i pedantyczny. Z moim kolegą, którego nazywam szybki Roman, bo działa błyskawicznie, w ciągu dwóch miesięcy zrobiliśmy dla klienta sufit o powierzchni 7 tys. m2. To potężny metraż. Metry po prostu „pękały” w ekspresowym tempie. Gdy zleceniodawca zobaczył efekt końcowy, to nie dowierzał, że można zrobić to tak szybko i dobrze. Kiedyś ktoś zadowolony z mojej pracy nazwał mnie królem sufitów (śmiech). Przyznam, że ciężko mnie w tej robocie przebić.
- Nie tęskni pan za Polską?
- Brakuje mi kraju i zdecydowałem, że w tym roku wracam. Na razie sonduję rynek. Będę chciał wykorzystać to, czego się nauczyłem przez te wszystkie lata w Szwecji.
- Pana syn Mikołaj też będzie piłkarzem?
- W tym roku syn kończy gimnazjum, przed nim szkoła średnia. Bardzo dobrze się uczy. Ma wielki zapał do piłki i bardzo dobre warunki, bo mierzy 195 cm. Grał jako napastnik, a teraz jest środkowym obrońcą. Widzę, że myśli na boisku. Wie, co chce zrobić. Zobaczymy, jak pogodzi naukę z treningami, bo nie ukrywam, że chciałbym mocno postawić na jego edukację. Chciałbym, żeby uniknął moich problemów, bo ja po skończonej karierze nie umiałem się odnaleźć. Zawody, których się uczyłem w szkołach, jak operator maszyn górniczych, czy technik rolnictwa, nie przydały mi się. Po karierze pokończyłem kursy trenerskie, ale w niższych ligach trudno się wybić. O wyniku decyduje łut szczęścia. Poza tym nie da się nauczyć chłopaków grać w piłkę, jak trenują dwa razy w tygodniu po pracy. Trudno było od nich wymagać maksymalnego zaangażowania. Zdarzało się też, że czasami brakowało ludzi, żeby przeprowadzić trening.
- Widziałem, że pana starszy brat Wojciech jest trenerem w Czeladzi.
- Wygrał ostatnio plebiscyt na najlepszego trenera w plebiscycie Dziennika Zachodniego. To nie było przypadkowe osiągnięcie. Choć nie ma dużego stażu, to w ciągu ostatnich lat zrobił sześć awansów. W drużynie jest jego syn Łukasz, który teraz rehabilituje się po zerwaniu więzadeł krzyżowych. Mam nadzieję, że w tym roku pokaże się z dobrej strony i w końcu ktoś go zauważy i da szansę. Bratanek i chrześniak ma potencjał, aby grać wyżej. Nie rzucam słów na wiatr. Trzeba mu tylko zaufać. To inteligentny chłopak. Cechuje go spokój, przegląd sytuacji i jest obunożny. Kształci się na trenera. Ostatnio był na stażu w Portugalii.
- Na koniec zapytam pana o ekstraklasę. Kto jest pana faworytem w walce o tytuł?
- Trudno wskazać jeden zespół. Mam w sercu każdy klub, w którym grałem. Groźny będzie Lech. Mistrzostwa nie odpuści Raków. Szczególnie, że trener Marek Papszun wie czego chce. Widać jego rękę. Jagiellonia gra fajną piłkę, choć w jej składzie brakuje wielkich nazwisk. Miała także najmniej wpadek. Legia miała różne okresy. Zachwyciła w Europie. Jednak czasami tak mnie zadziwiała, że nie rozumiałem jej gry.