Po kompromitacji w Albanii (0:2) jasne stało się, że Fernando Santos zawiódł i powinien odejść. Tak też uważa większość działaczy PZPN i gdyby Portugalczyk nie był obwarowany zapisami w kontakcie, już były zapewne w samolocie do Lizbony. W styczniu, kiedy podpisywano kontrakt z Santosem, sekretarz generalny PZPN Łukasz Wachowski mówił, że „umowa chroni interesy obu stron”. Dziś się to potwierdza. Kontrakt Santosa obowiązuje do końca eliminacji, a one – wliczając baraże, kończą się w marcu. Licząc zatem od października, PZPN po zwolnieniu musiałby zapłacić Santosowi (zarabiającemu około 700 tysięcy złotych miesięcznie) za kolejne sześć miesięcy, a ten odpoczywałby w Portugalii. Co więcej – w przypadku awansu na Euro 2024, który wciąż jest możliwy – umowa jest automatycznie prolongowana. Wczoraj odbyło się spotkanie Santosa z prezesem Cezarym Kuleszą, ale nie przyniosło rezultatu. Kolejne ma się odbyć jeszcze w tym tygodniu. Trwa właśnie przeciąganie liny, w tej chwili i zwolnienie, i pozostanie Santosa są równie prawdopodobne.
Dymisji Santosa nie będzie? Trwa bitwa prawników w PZPN
Wystarczy tylko lekko przystawić ucho do związkowych ścian, a słychać głosy, że w PZPN mają Santosa dość. Komunikacja z nim jest utrudniona, jest człowiekiem niełatwym w obyciu i przekonanym o własnej nieomylności. Dodatkowo dużym problemem jest to, że Santos prawie nie rozmawia z piłkarzami, a jeśli już, to robi to za pośrednictwem Grzegorza Mielcarskiego. Były reprezentant Polski jest zaufaną osobą w sztabie Portugalczyka i ma jedną najcenniejszą umiejętność – zna portugalski. To on tłumaczy rozmowy Santosa z piłkarzami. Niestety, na takim modelu współpracy, pozbawionym bezpośrednich rozmów w szatni, w kluczowych momentach, daleko się nie zajedzie.