Zwoliński – którego tak naprawdę w II połowie zabrzańskiego meczu mogło braknąć na murawie, gdyby arbiter uznał, że wejście w Norberta Wojtuszka kwalifikowało się na czerwoną kartkę – miniony sezon skończył z dorobkiem 14 bramek dla Lechii, najlepszym w jego ligowej karierze. W obecnym – po kłopotach zdrowotnych, a potem – kłopotach z miejscem w jedenastce – ma już na koncie sześć trafień. Nic dziwnego, że pytanie, które chyba słyszy najczęściej w ostatnich tygodniach, dotyczy nowego kontraktu. Ten obecny wygasa w czerwcu 2023...
„Super Express”: - Ma się ten „nosek snajpera”?
Łukasz Zwoliński: - Cóż, wymaga się ode mnie, bym był tam, gdzie spadnie piłka. I po raz kolejny mi się to udało. Cieszę się, bo wszyscy wiemy, w jakiej sytuacji jesteśmy. Bardzo szanujemy zabrzański punkt, bo system „wygrana u siebie, remis na wyjeździe” - a ostatnio funkcjonuje to u nas dobrze - każdy z nas bierze w ciemno.
- 150 minut od pierwszego do ostatniego gwizdka – pamięta pan coś takiego ze swej kariery?
- Takiego czegoś nie. Ale pamiętam listopadowy mecz z Górnikiem w Gdańsku, w trakcie którego w II połowie spadło tyle śniegu, na ile nikt nie był przygotowany. Koniec końców okazało się to szczęśliwe dla nas, więc... może częściej powinniśmy liczyć na taką pogodę?
- Żarty się pana trzymają...
- A cóż mam robić, skoro pogoda w Polsce nie rozpieszcza piłkarzy? W trakcie zimowych przygotowań było ciepło, a śnieg spadł w momencie rozpoczęcia rozgrywek nazywanych „rundą wiosenną”... Logika rozgrywek naszej ekstraklasy jest... dziwna (śmiech).
- To były najdłuższe cztery minuty w pańskim piłkarskim życiu, kiedy sędzia Sylwestrzak sprawdzał VAR, czy wyrzucić pana z boiska po faulu na Norbercie Wojtuszku?
- Nigdy w życiu nie dostałem bezpośredniej czerwonej kartki. Nie jestem typem zawodnika polującego na nogi rywali. Wiedziałem, że trafiłem go kolanem i zdawałem sobie sprawę, że żółta kartka się należy. Ale jednocześnie – również ze względu na śnieg i śliską murawę – całe zajście miało dużą dynamikę, więc sędzia sprawdzał, czy przypadkiem nie trafiłem przeciwnika wyprostowaną nogą. Wiem, że o to właśnie chodziło, bo osobiście arbitra o to zapytałem. Podobno w telewizji rzeczywiście wyglądało to strasznie groźnie, ale na szczęście skończyło się bezpiecznie dla każdego. Fajne było też zachowanie zawodnika Górnika, który zaraz po całym zajściu wstał pokazując, że wszystko z nim OK. Sędzia powiedział na początku spotkania: „obyśmy wszyscy zdrowi skończyli ten mecz”. I na szczęście się udało.
- Lechia – dzięki pana bramkowym – wygrzebała się ze strefy spadkowej. Teraz już będzie spokojnie?
- Zdecydowanie nie. Mamy bardzo doświadczony zespół, więc wiemy, że nie ma się czym zadowalać. To wciąż dystans jednego meczu. „Prześpisz” go i możesz znów znaleźć się w strefie spadkowej. Kupa kolejek przed nami, kupa punktów do zdobycia, ale i do... zgubienia. Patrzymy w górę tabeli, ale z tyłu głowy mamy, że nikt z ekstraklasy spaść nie chce. Więc cały czas trzeba trzymać rękę na pulsie, bo to jeszcze nie jest koniec.
- Rękę na pulsie trzeba też trzymać w sprawie pańskiego kontraktu...
- Wszystko zostało powiedziane, nie chcę na razie wracać do tego tematu. Mamy teraz – jako zespół - ważniejsze rzeczy na głowie.
- A potrafi się pan skupić na grze, skoro pewność roboty ma pan tylko do czerwca?
- Pokazuję to w każdym meczu. Jak jestem zdrowy i jestem na boisku, zawsze zostawiam na nim serce. Nikt nie może zarzucić, że Łukasz Zwoliński gra na pół gwizdka.
- To zapytam inaczej: Gdańsk to fajne miejsce do życia?
- Cudowne. Żona jest szczęśliwa, ja też. Nasze dwie córeczki tu się urodziły.
- Fajnie byłoby zostać tu dłużej?
- Pomidor (śmiech).