"Super Express": - Najbardziej szalony sezon w życiu?
Maciej Bartoszek: - Zdecydowanie. Startowałem w pierwszej lidze, potem znalazłem się w Ekstraklasie. Walczyłem o najlepszą ósemkę. Prawdziwy rollercoaster, szczególnie w ostatniej kolejce rundy zasadniczej. A potem wypełniliśmy kolejne założenie - skończyliśmy sezon na 5. miejscu. A na koniec mimo to i tak trzeba odejść z klubu.
- Jak zareagował pan na informację o tym, że nawet w przypadku mistrzostwa będzie musiał pan odejść?
- O gustach się nie dyskutuje. Przyszedł nowy właściciel, widocznie ma inną wizję zespołu. Ma do tego prawo. Pozostało mi się z tym pogodzić. Ale przyznaję, że czułem niedowierzanie, rozgoryczenie i żal. Szkoda było nam się żegnać, bo przeżyliśmy niesamowite emocje. Pozostaje jednak to, czego nikt nie jest w stanie nam zabrać. Wspólne chwile, ta atmosfera, którą udało nam się zbudować.
- Jak pożegnali pana piłkarze?
- Dostałem whisky Jack Daniels na takiej specjalnej windzie. Nie byłbym w stanie tego sam wypić. Pytanie, kogo wziąć do pomocy (śmiech).
- Gdzie będzie pan pracował w przyszłym sezonie?
- Mam nadzieję, że niedługo się to okaże. Czy to kierunek białostocki? Z tego, co wiem, to w Białymstoku mają trochę inne zainteresowania.
- Z Korony pana zwolnili, ale na dobre wrócił pan na ekstraklasową karuzelę.
- Cały czas mówię, że mój powrót do Ekstraklasy odbył się przez Chojniczankę Chojnice. Tam udało mi się zrobić świetną robotę, zostawiłem zespół na samej górze tabeli I ligi. To przypomniało moją postać. Cieszy mnie to, że nie musiałem aż tak długo czekać na powrót do Ekstraklasy.
- Korona na 5. miejscu w Ekstraklasie to piłkarskie cuda w pana wykonaniu?
- Myślę, że to przesada. Ciężka praca piłkarzy do tego doprowadziła. Nikt nie wszedł na boisko i nie biegał za nich. Nikt za nich nie trafiał do bramki. Straciliśmy po drodze trochę nerwów, ale było warto.