Super Express: - Kiedy przejmie pan Legię?
Marek Papszun: - Od jutra! To tak na prima aprilis… Nic na ten temat nie powiem, bo nic nie wiem. Na razie jest dużo szumu w mediach, ale ja zachowuję chłodną głowę i skupiam się na swojej pracy.
- Ale zgodzi się pan, że dla legionisty, którym pan jest od dzieciństwa, praca z drużyną z Łazienkowskiej, to spełnienie marzeń.
- To za duże słowo, że jestem legionistą. Trener musi zachować obiektywizm. A jestem teraz w Rakowie i nie zastanawiam się nad newsami prasowymi. Przede mną ważny mecz ze Stalą w Mielcu, który chce wygrać. A potem gramy półfinał Pucharu Polski. Na tym się skupiam. Po co sobie zaprzątać głowę tym, co jest poza mną?
- Gdyby jednak przyszła oferta z Legii, to natychmiast by się pan zgodził, czy też poważnie się zastanowił, czy porzucić projekt w Częstochowie, który pilotuje pan od początku?
- Dziś to czysto akademicka dyskusja. Nie ma oferty, nie ma rozmowy. Choć doświadczenie mnie nauczyło, że nigdy do końca niczego nie można być pewnym. Życie pisze najbardziej zaskakujące scenariusze.
- Wcześniej właściciel Rakowa Michał Świerczewski zapowiedział, że puści Marka Papszuna za... minimum 30 milionów złotych. Tę deklarację traktuje pan jako żart, czy docenienie swojej pracy?
- I jedno i drugie. Trochę w tym żartu, trochę PR-u. Na pewno to miłe, że jest się docenianym. Skoro są transfery piłkarzy, to mogą być również trenerskie. Choć póki co jest to rzadko spotykana sytuacja.
- Oglądał pan mecz Wisła – Legia?
- Miałem swoje obowiązki, ale tak. Oglądałem.
- Dlaczego zatem – pana zdaniem – Legia grała tak tragicznie? Piłkarze chcą zwolnić trenera, są nieprzygotowani taktycznie, czy też może jest jakaś inna przyczyna tej tragicznej postawy?
- Nie wypada mi tego oceniać, bo nie jestem w środku. Ludzie w Legii wiedzą co jest najlepsze dla zespołu. Powiem tylko tak – wynik nie zawsze zależy od trenera.
- Może pan z ręka na sercu obiecać, że w sobotę zobaczymy pana w Mielcu?
- Tak. Zapraszam na mecz.