- Dał pan piłkarzom Wisły Kraków nowe życie?
- To nie tylko moja zasługa, na to pracują wszyscy. Zawodnicy i cały sztab. Ci piłkarze zderzyli się z nowym pomysłem na futbol. Bo na piłkę trzeba mieć pomysł, powiedziałem chłopakom co będziemy robić i od razu usłyszałem - okej, chcemy tak grać. Myślę, że zaczynamy tworzyć tutaj rodzinę, a rodzina czasem się kłóci, czasem się z siebie śmieje, nawet płacze. Myślę, że daliśmy temu klubowi mnóstwo energii, a ja i moi asystenci dostaliśmy od klubu w rewanżu moc jakiej oczekiwaliśmy i chcieliśmy.
- Widać, że dawno w Wiśle na ławce trenerskiej nikt nie czuł się tak pewny siebie.
- Przybyłem tu w grudniu i od razu wiedziałem, czego chcę. Mam ze sobą dwóch wspaniałych asystentów Maika Drzensla i Robina Adriaenssena. Mamy nowego świetnego trenera bramkarzy - Macieja Kowala. Na początku zawodnicy mi się mocno przyglądali, ale teraz widzą efekty naszej pracy. Gdy biegną, widać, że są szybsi o te istotne centymetry. Wiemy, że nie jesteśmy w bezpiecznym miejscu. Czeka nas walka o utrzymanie. Wszyscy o nas mówią w tym kontekście. Nie mamy zbyt dużo punktów, ale naszego stylu się nie pozbędziemy. I to jest praca nas wszystkich, nie robię tu żadnego "One Man Show".
Raków w końcu zwycięski. Ivi Lopez z cudownym golem [WIDEO]
- Czy w polskiej ekstraklasie zespół może biegać po 120 km na mecz przez całą rundę?
- Myślę, że tak. Mój trening jest ciężki, ale polega również na sztuce regeneracji. Zawsze musisz znaleźć ten balans. Czasem zespół zbyt często traci piłkę. Jeśli jesteś lepszy w posiadaniu piłki, to masz władzę. Pomysł na mecz jest po twojej stronie. Ostatnie dwa spotkania graliśmy w totalnym śniegu - z Jagiellonią i ze Śląskiem. Wtedy nie możesz grać w normalną piłkę, grasz długimi podaniami. Musisz mieć drugą piłkę. Wszystkie muszą być nasze. W mojej drużynie musisz co mecz biegać jak diabeł i grać jak diabeł. Prawie każdy nasz mecz był "stykowy" – 1:1, 1:0, 3:4, 1:1, 2:1 Musimy się szarpać o każdy punkt.
- Po meczu z Pogonią Szczecin mówił pan, że dzwonił do Roberta Lewandowskiego i Thomasa Muellera, ale powiedzieli, że nie mają czasu, by pomóc. Żarty się pana trzymają bardziej niż reszty trenerów w Polsce.
- Tego nie wiem. Najlepiej znam Kostę Runjaicia, który oczywiście nie jest Polakiem. Znam Martina Sevelę, dwa lata temu poznałem Adama Nawałkę. Dla mnie każdy w Polsce ma jakiś styl, szanuję każdego, choć wiem, że mam inne spojrzenie na futbol. Być może to różnica kulturowa, osobowości, języka. Są tutaj introwertycy i ekstrawertycy. Nie wszystkich musi w polskiej lidze stać na poczucie humoru. Najważniejszą sprawą i tak będzie to, co się wydarzy na boisku. Mam styl, który opiera się na gromadzeniu energii. Niektórzy to lubią, inni wręcz mnie za to nie znoszą. Zawsze robię tak jak chcę.
Panie Sousa, zobacz jak gra Kapustka
- Tutaj musi paść klasyczne już pytanie, czy Jakub Błaszczykowski przejawia przy chęci pomagania w treningu?
- Jestem tutaj trzy miesiące. Wszyscy zdążyli już zauważyć, że jestem postacią dominującą. To oznacza, że Kuba pomaga mi, ale tylko jako zawodnik. Jeśli rozmawiamy o sprawach treningowych, organizacyjnych, to sprawa jest jasna - Kuba jest zawodnikiem, a ja trenerem. Rzadko zdarza się, by właściciel był również piłkarzem, ale tutaj granice są przejrzyste. Jesteśmy w dobrej relacji, ale to ja jestem bossem w drużynie.
- Gdy Jerzy Brzęczek został zwolniony z funkcji selekcjonera reprezentacji Polski, to od razu pojawiły się plotki, że całkiem niedługo przejmie stery w Wiśle Kraków, którą dopiero co Pan objął. Pewnie pan wie, że to wujek właściciela klubu…
- To są sprawy, w które w ogóle się nie mieszałem. Dostałem telefon od Wisły na początku grudnia, dogadaliśmy się. Czasem jest dobrze, że nie znasz języka kraju, w którym pracujesz. Bo nie czytałem żadnych plotek, nie przeklejałem polskich artykułów na Google Translate. Jestem tutaj, by pracować. Jestem pewny siebie i nie zajmuje sobie głowy pobocznymi wątkami.
- Nieważne co wydarzy się w Krakowie, życie będzie prostsze niż w Namibii?
- Polubiłem Afrykę, tamtejsza kulturę. Tam ludzie potrafią być szczęśliwi, choć czasem był problem z dyscypliną u tamtejszych chłopaków, większych problemów jednak nie było. To było wielkie przeżycie. Miałem 26 lat, gdy tam wyjechałem. Miałem sporo odwagi, że się przeprowadziłem. Nauka życia. Teraz chciałbym trochę nauczyć się życia w Krakowie. Tu jest pięknie. Na razie jest pandemia, ale i tak czuć, że Wisła jest wielkim klubem. Kiedyś chciałbym pójść na rynek i wypić zimne piwko. Podróże to część mojej pracy. A co łączy Namibię z Krakowem? Pasja. Tutaj czuję, że klub i środowisko wokół niego to dynamit. Jest wielka energia, którą lubię.
- Bez tego nie potrafi pan funkcjonować?
- W Dunajskiej Stredzie, NAC Breda, Alemanii Achen, Borussii Dortmund - wszędzie byli świetni kibice, energia. To były kluby, które pulsowały. W tym momencie nie jest mi łatwo, bo nie ma kibiców na stadionie. Ale nie zamierzam narzekać. My wszyscy powinniśmy cieszyć się, że możemy wykonywać swoją pracę. Powinniśmy zachować pokorę, ale tęsknota za kibicami na stadionie jest gigantyczna.
- I na pewno Krakowa jeszcze pan nie zwiedził…
- W tym momencie raczej tylko śpię i jadę do naszego centrum treningowego lub na stadion. Skupiam się na pracy. Pracujemy dzień po dniu i kocham tę robotę. Tęsknie za ludźmi, ale tutaj pojawia się pokora. Cały wielki futbol powinien się cieszyć, że w ogóle funkcjonuje. Są na świecie większe problemy od naszych. Na razie zbyt wiele w Krakowie nie zobaczyłem. W dodatku ostatnie dni były cholernie zimne, skakałem z radości, jak w końcu pojawiło się słońce. Ale bardziej cieszyć się będę, jak zdobędziemy jeszcze wiele punktów .
- Kilkanaście lat temu Leo Beenhakker powiedział, że jego twardy dysk już nie przyjmie języka polskiego. Jak to wygląda w pana przypadku?
- Muszę tutaj uderzyć się w pierś. W tym momencie jestem chyba zbyt leniwy, by się za to zabrać, ponieważ robię wszystko, by zespół grał jak należy. Jest pomysł, by zatrudnić nauczyciela. Powinienem zacząć się uczyć w marcu, przynajmniej raz w tygodniu. W tym momencie jednak wygrało skupienie na teraźniejszej pracy. Cała energia idzie na boisko.
Bartosz Salamon o Lechu, Cristiano Ronaldo i Paulo Sousie [DUŻY WYWIAD]
- Ostatnio w dokumencie telewizji ZDF pokazali pana pracę w szatni, widziałem ruchy w stylu Pepa Guardioli. A ponoć mówi się o panu, że jeśli kochasz Juergena Kloppa, to Petera Hyballę też polubisz…
- Porównywanie mnie do Pepa jest chyba nie ma miejscu. Mam zdecydowanie więcej włosów! Myślę, że trudno mnie porównywać do Guardioli czy Kloppa. Naszą trójkę łączy fakt, że piłka nożna to nasz narkotyk. Nasza pasja. Zawsze staram się przekazać piłkarzom taką energię i powtarzam im, że jeśli jej nie mają, to ich miejsce jest gdzieś indziej. Taki mam charakter, zawsze taki był. Od lat 90. Myślę, że nikt nigdy nie wątpił w moją autentyczność. Wiem, że wszyscy mówią o Hyballi, ale tworzymy cały sztab. Bez niego nie byłoby dobrej pracy. Okej, trochę zagarniam scenę, ale najważniejsze jest, by być w tej pracy zjednoczonym. Jesteśmy jedną wielką drużyną, a ja jestem jej emocjonalną częścią.