Koniarek to postać ikoniczna polskiej ligi. Członek „Klubu 100” (104 gole na koncie), dwukrotny mistrz kraju, zdobywca Pucharu i Superpucharu Polski. Król strzelców z 29 bramkami na koncie – żaden z późniejszych triumfatorów strzeleckiej klasyfikacji nie poprawił – nawet nie wyrównał... - jego osiągnięcia z 1996. No i jest Marek Koniarek – a to rzecz bezprecedensowa – członkiem „jedenastki wszech czasów” aż w dwóch znaczących dla polskiej klubach: GKS-ie Katowice i właśnie w Widzewie. Za swych łódzkich następców do dziś zresztą trzyma kciuki.
„Super Express”: - Wiosną 1996 wraz z kolegami uciszył Łazienkowską. Pamięta pan ten mecz?
Marek Koniarek: - Pamiętam. Na cztery kolejki przed końcem już tylko my i Legia liczyliśmy się w walce o tytuł. Legia miała większą kadrę, większy budżet. Na sam mecz jechaliśmy do Warszawy ze zgrupowania w Dobieszkowie. I po drodze... opona nam pękła w autokarze; trzeba było wymieniać. „Nieciekawie się zaczyna” - pomyślałem. Na szczęście się nie spóźniliśmy.
- A potem daliście czadu na murawie: wygraliście 2:1.
- Najpierw jeszcze była historia w naszej szatni...
- Co to znaczy?!
- Różnie się w tamtym czasie działo w Widzewie. Mieliśmy wtedy całkiem spore zaległości, na które już trochę czekaliśmy. Ale nigdy nie było w drużynie płaczu, strajków. Była atmosfera i był cel – zrobić mistrza. No i teraz niech pan sobie wyobrazi, że półtorej godziny przed meczem w Warszawie wchodzi do szatni „Gapek” (Tadeusz Gapiński, jedna z legend klubowych, długoletni kierownik drużyny – dop. aut.), z grubą brązową kopertą. Zawołał mnie na bok: „Marek, daj to chłopcom, tu jest 70 tysięcy marek”.
- Ładny doping!
- Kupa kasy, choć tak naprawdę - tylko mała część tego, co nam zalegano. „Niech pan to schowa. To nie jest dobry moment na dzielenie pieniędzy” - odpowiedziałem „Gapkowi”. „Tylko niech ich pan prezesom nie zwraca!” - dodałem. I tak się stało: dzieliliśmy je następnego dnia. A potem – przyznać trzeba uczciwie – po zakończeniu sezonu wypłacono nam wszystkie zaległości.
- Nie byłoby wtedy mistrzostwa dla Widzewa, gdyby nie pańskie 29 goli. Nikt od tamtej pory tylu bramek w ekstraklasie w jednym sezonie nie strzelił. Ta przy Łazienkowskiej była najważniejsza?
- Każda była ważna. Ale na tą przy Łazienkowskiej najdłużej się naczekałem. Wcześniej chyba cztery mecze z rzędu miałem bez gola. Dziennikarze mnie podpytywali o ten brak bramki. „Na Legię sobie zostawiam” - odpowiadałem każdemu. I słowa dotrzymałem!
- Aż trudno uwierzyć, że asystę przy pana bramce zaliczył... Tomasz Łapiński! Co on robił pod - bramką Legii???
- Przede wszystkim... był zdrowy – i to najważniejsze, bo „Łapa” całą karierę sporo nawalczył się z kontuzjami. A poza tym on niemal w każdym meczu 1-2 razy włączał się do ofensywy. I wtedy zawsze coś się pod bramką rywali działo. To wcale nie była jego pierwsza asysta przy moim trafieniu. Pamiętam mój pierwszy pobyt w Widzewie, za trenera Władysława Żmudy. Potrzebowaliśmy w ostatniej kolejce (sezonu 1991/92 – dop. aut.) wygranej z Górnikiem. Nie szło nam, nie szło, aż w końcu „Łapa” poszedł prawym skrzydłem (!), wrzucił w pole karne, a ja dołożyłem głowę i 1:0 wygraliśmy. Przy Łazienkowskiej też mnie znalazł podaniem i dlatego mogłem po meczu powiedzieć dziennikarzom: „Po to tu przyjechałem”!