„Super Express”: - Podobał się panu Lech trenera Johna van den Broma w pierwszym meczu z Karabachem?
Bartosz Bosacki: - Myślę, że nie o „podobanie się” chodziło na murawie. Fajnie, że mecz się skończył wygraną Lecha 1:0, ale – prawdę mówiąc – po 30 minutach mogło być odwrotnie albo wręcz... dużo gorzej: więcej bramek dla gości. To, że tak się nie stało, dobrze świadczy o drużynie poznańskiej. W niczym nie zmniejsza to jednak skali trudności, jaka stoi przed Lechem w rewanżu. Karabach już w Poznaniu pokazał, jak mocną jest drużyną. Mistrzowi Polski zaś potrzeba jeszcze trochę czasu, by na boisku w pełni realizować wizję gry, jaką stara się stworzyć trener van den Brom. Tego się nie da zrobić w tydzień ani w cztery tygodnie – a tyle na razie miał do dyspozycji Holender.
- Ale widział pan na murawie jakąkolwiek jego „pieczęć” na grze Lecha?
- Za wcześnie, by to dostrzec na boisku. Na razie słyszę jego deklaracje, że chce wykorzystać - przy drobnej personalnej modyfikacji oczywiście - te wszystkie atuty, które drużyna prezentowała już za czasów Macieja Skorży. Zresztą jeśli uważnie wczytać się w wypowiedzi klubowych władz, to widać, że szukano właśnie szkoleniowca mogącego skutecznie kontynuować pracę nie tylko trenera Skorży, ale jeszcze nawet Dariusza Żurawia. A więc piłkę „na tak”, z dominacją na murawie.
- To dlatego po spotkaniu z Karabachem powiedział, że to nie była ta gra, która jest „w DNA Lecha”?
- Ten mecz pokazał doświadczenie tego trenera, również to zbierane przez lata w pucharach. Wiedział, z jakim przeciwnikiem się mierzy i uznał, że skuteczniejsza będzie nieco bardziej zachowawcza taktyka. Nie mam o to pretensji; akurat w eliminacjach Ligi Mistrzów nie chodzi o to, by Lech grał pięknie, ale by w pucharach doszedł do tego miejsca, którego wszyscy w klubie oczekują.
- Do tegoż miejsca droga jeszcze daleka, na razie trzeba dobrze zagrać w Baku. Co będzie kluczem do sukcesu?
- Koncentracja, pełne zaangażowanie – akurat do tych dwóch elementów nie można było mieć pretensji w pierwszym meczu – oraz dobre zmotywowanie zespołu. Zwłaszcza ta ostatnia kwestia będzie ważna; sobotnia porażka w meczu o Superpuchar niespecjalnie sprzyja temu, by zespół w Baku wyszedł na murawę z czystą głową.
Dramat polskiego bramkarza! W pożarze stracił dom. Zbierają pieniądze na odbudowę
- Może jednak trzeba było w Superpucharze zagrać podstawowym składem? Po to, by ćwiczyć elementy taktyczne i wskazówki nowego trenera?
- Biorąc pod uwagę konieczność rozegrania trzech meczów w tydzień, wystawienie niemal zupełnie nowej jedenastki na Superpuchar było dobrym pomysłem. Przecież końcówce spotkania z Karabachem widać było po niektórych chłopakach, że to było dla nich trudne i wyczerpujące doświadczenie. W Superpucharze zaś – abstrahując od końcowego wyniku – kibice chyba dostali pozytywny przekaz: Lech ma 20 w miarę równorzędnych zawodników.
- Zakaukazie – Azerbejdżan czy Armenia - często kojarzy się z fanatycznymi kibicami, upałami i innymi mało sprzyjającymi futbolowi warunkami. Pan też ma takie wspomnienia stamtąd?
- Nie demonizujmy tamtejszej atmosfery. Owszem, podróż jest długa; owszem, temperatura na miejscu jest diametralnie odmienna od tej, w której na co dzień trenował Lech. Takie małe „piekiełko”, na które trzeba być przygotowanym i które w czasie gry wyciska powietrze z płuc... Ale nic innego poznaniakom zaszkodzić nie powinno. Ja w każdym razie źle tego czasu i tego kraju nie wspominam, a byłem tam kilkakrotnie: z klubem i z reprezentacją. Swoją drogą obserwowałem, jak Azerbejdżan na przestrzeni kolejnych lat się zmienia i sam jestem ciekaw, jak wygląda dziś, po kilkunastu latach od pierwszej mojej tam wizyty.
- Serce przemawia oczywiście za awansem Lecha. A co podpowiada rozum?
- Nie jest specjalnie wymowny, za to optymistyczny: Lecha stać na wyeliminowanie Karabachu.