Ten sezon miał wyglądać inaczej. Latem 2015 doszło do rewolucji. Odszedł Carlo Ancelotti. Przyszedł Rafael Benitez. Real miał zmienić styl. Z zespołu efektownego, zamienić się w zespół również efektywny. "Intensywny" - słowo klucz, które przez kolejne miesiące wałkowane było we wszystkich madryckich mediach i cecha, której brak miał przesądzić o klęsce w sezonie poprzednim.
Przypadek 1: Keylor Navas i stary komputer
Zaczęło się jednak kompromitująco. Przypadek numer jeden. Keylor Navas 31 sierpnia był na lotnisku. Ponoć. Leciał do Manchesteru. Miał podpisać kontrakt z United. Na Bernabeu wybierał się natomiast David de Gea. Bramkarz-marzenie Florentino Pereza. Coś jednak zawiodło. Jedni mówili, że Czerwone Diabły. Drudzy, że włodarze Realu. Jeszcze inni, że przestarzałe oprogramowanie sekretarki w Madrycie. Prawdy nigdy nie poznamy. Faktem jest, że w bramce został Kostarykanin. Człowiek, bez którego Ligi Mistrzów pewnie by nie było. Czyste konto w dziewięciu z jedenastu meczów w Champions League. Fenomenalne interwencje w 1/8 finału z Romą. W ćwierćfinale z VFL Wolfsburg, w półfinale z Manchesterem City. Wreszcie wygrana seria jedenastek w finale. - Z nim w bramce, wygralibyśmy z Juventusem w poprzednim sezonie - miał powiedzieć jeden z graczy Blancos.
Keylor Navas. Bohater z przypadku. Idol Bernabeu, którego na Bernabeu nikt nie chciał widzieć. 31 sierpnia 2015 roku ktoś czuwał nad Realem Madryt.
Przypadek 2: Wizja Rafaela Beniteza
Psuja. Niszczyciel. Taktyczny szaleniec, trenerski nieudacznik. Sporo tego pojawiło się w mediach. Beniteza potraktowano jak idiotę. Podarowano mu najdroższy team na świecie, nakazano wygrywać, po czym zwolniono w momencie, gdy wyniki dalekie były od tragicznych. Momentami wręcz korzystne, jak pokonanie PSG w składzie dalekim od podstawowego.
Benitez chciał bronić. Tego nauczył swoich piłkarzy. Pressingu, odpowiedzialności, konsekwencji. Z tego skorzystał później Zinedine Zidane, kolejne fazy pucharowe pokonując w ten sam sposób. Zmuszając rywali do biegania i strzelając gole wtedy, gdy przeciwnikom nogi odmawiały posłuszeństwa. Dwa razy AS Roma, rewanż z VFL Wolfsburg, starcia z Manchesterem City. Real radośniej atakował nawet za czasów Jose Mourinho. Ale to przyniosło skutek. Dziesięć czystych kont w trzynastu spotkaniach - to betonowa defensywa zadecydowała o triumfie. Nie atak.
Przypadek 3: To Benitez postawił na Bale'a
Cristiano Ronaldo słaniający się na nogach. Szalejący Gareth Bale. Dwanaście miesięcy temu podobnego scenariusza nikt nawet sobie nie wyobrażał. Królem był CR7. Walijczyk chował się w krzakach, ewentualnie na skrzydłach. Nie brał odpowiedzialności. Lidera zobaczył w nim właśnie nieszczęsny Benitez. Przesunął go środka. Jego pech, nie miał okazji skorzystać. Bale strzelał, asystował, kreował, ale tylko od święta. Jesienią zamieszkał bowiem na wiele tygodni w klinice rehabilitacyjnej. Wiosną wrócił i poprowadził zespół do sukcesów. W Mediolanie to po jego akcjach w popłoch wpadała defensywa Atletico.
Znamienny widok. Druga połowa. Real w ataku. Na pozycji "dziesiątki" - Gareth Bale. Czyli dokładnie tam, gdzie widział go Benitez. Ciekawe, czy komukolwiek przyjdzie do głowy zadzwonić i pogratulować.
Przypadek 4: To Benitez chciał wychowanków
Druga połowa finału. Real umiera. Surcze łapią największe gwiazdy. Na boisku pojawia się Lucas Vazquez. Za Carlo Ancelottiego - wypożyczony byle dalej od Madrytu. Byle nie przeszkadzał. Wiosną, właściwie podstawowy piłkarz Królewskich. Jeden z cichych bohaterów kampanii. Niezmordowany, waleczny, ambitny. Nie chcemy się pastwić nad krytykami, ale w nim talent też zobaczył Rafael Benitez. Gdyby Hiszpana nie było, nie byłoby pewnie w maju na Bernabeu Vazqueza. Grałby dalej, kolokwialnie rzecz nazywając, na polach i pastwiskach, stając się lokalnym idolem kolejnej drużyny z dołu tabeli La Liga.
Przypadek 5: Gdyby nie błędy z Valencią
3 stycznia 2016 roku. Ostatni mecz Rafaela Beniteza. Z Valencią. W 18. kolejce La Liga. Znakomity występ Królewskich. Pełen dynamiki, ambicji i intensywności. Remis wpadł przez przypadek (a może wcale nie?). Nietoperze wykorzystali dwie akcje, Królewscy kilkunastu innych nie. Florentino Perez uznał, że czas na eksperymenty taktyczne skończył się. Zwolnił szkoleniowca i zatrudnił Zinedine'a Zidane'a. Ten w przeciągu kilku następnych tygodni podźwignął drużynę, odbudował szatnię i ruszył po jedenasty triumf w Lidze Mistrzów. Przez pół roku wygrał właściwie wszystko, co mógł. Czego nie mógł, też prawie wygrał. W La Liga walczył o tytuł do ostatniej serii gier.
Nigdy nie odpowiemy na jedno pytanie: czy w tamten chłodny wieczór Benitez mógł uratować posadę? A gdyby uratował, gdzie skończyliby Królewscy? No i czy gwiazdy Realu faktycznie miały pecha, czy nielubianego trenera wyeliminować... po prostu chciały?
Przypadek 6: Karne to loteria. Zawsze
28 maja. Real w finale. Rywal znowu ten sam. Atletico. Seria jedenastek. Królewscy strzelają bezbłędnie. Myli się tylko Juanfran. Ręce do góry wznosi Cristiano Ronaldo. Tak jak przed dwoma laty, to jego rzut karny okazuje się decydujący.
Diego Simeone zmierza niepocieszony do szatni. Zrobił wszystko, co mógł. A może nie? W ćwierćfinale mistrzostw świata w Brazylii Keylor Navas przegrał pojedynek bramkarski z Timem Krulem. Holender wszedł na murawę dopiero w ostatnich minutach. Louis van Gaal posłał go tylko na karne. Bo umiał je bronić. Jasper Cillessen nie, co zadecydowało później o wynikach półfinałów.
Jan Oblak w sobotę nawet nie podjął walki. Stał, jak statua i czekał na wyrok. Piłkarze Realu strzelali w lewo, w prawo, a Słoweniec czekał w środku. Ktoś powie - to były karne, faworyta nie dało się wskazać. Nikt nie mógł przewidzieć, że Juanfran uderzy w słupek.
A może jednak mógł przewidzieć? Chociażby 31 sierpnia 2015 roku, gdy kontrakt Davida de Gei nie dotarł do Madrytu? Bo przecież Keylora Navasa podczas tej serii karnych nawet nie miało być, prawda?
Przypadek. Największy piłkarz w historii futbolu.