„Super Express”: - Lubi pan disco polo?
Marek Koźmiński: - Jak każdy Polak. W określonym rozmiarze. Zdarza mi się posłuchać, chociaż nie jestem fanem.
- Pytam, bo pana kontrkandydat jest królem disco polo w Polsce. Pan inwestuje raczej w bardziej popularnym sektorze, deweloperce. Skąd wziął się na to pomysł?
- Urodził się w 1992 roku, kiedy wyjechałem do Włoch i pierwsze zarobione pieniądze zainwestowałem w nieruchomości. To był czas, kiedy można było dużo fajnych rzeczy za rozsądne pieniądze kupić. Zaczęło się od lokowania pieniędzy w nieruchomości. Potem podzieliło się na różne części, bo deweloperka to szerokie pojęcie. My akurat budujemy mieszkania, obiekty handlowe, hotele i biurowce. Jesteśmy obecni wszędzie.
- Pandemia mocno uderzyła w pana biznesy?
- W sam biznes deweloperski nie, natomiast w część naszego biznesu tak. Uderzyła w obiekty handlowe i w działalność gastronomiczno-hotelarską.
- Od dawna pan miał smykałkę do biznesu, jako 18-latek kupił pan pierwsze mieszkanie. Zwykli 18-latkowie koncentrują się raczej na innych aktywnościach.
- Jako 18-latek grałem już w Ekstraklasie. To była oczywiście inna liga niż teraz, ale jakieś pieniądze się zarabiało. Jeżeli młody człowiek zarabia już duże pieniądze i nie ma wokół siebie dobrych doradców, którzy powiedzą: „Słuchaj, chłopie, odłóż trochę bo to się może różnie skończyć”, to może być ciężko. Ja miałem obok siebie takie osoby. Proszę sobie wyobrazić, że w 1992 roku, zanim pojechałem do Włoch, zarabiałem 20 czy 30 dolarów miesięcznie. A we Włoszech ta kwota razy 300. Dostałem dom, zabrali mnie do salonu i pytali jaki chcę samochód, jaki kolor czy felgi. To są momenty, kiedy można zwariować.
- Jako piłkarz czuje się pan spełniony?
- Nie. W 1997 roku popełniłem jeden błąd, który później rzutował na kwestie sportowe. Byłem po pięciu latach w Udinese, miałem rok kontuzji, nie mogłem dojść do siebie. Trenerem był wtedy Alberto Zaccheroni, z jednej strony go uwielbiałem, a z drugiej mnie wkurzał. Byłem gotowy, żeby wrócić na boisko po kontuzji, a on mnie nie wstawiał. Dostałem propozycję z innego klubu (Brescia Calcio – red.) i z niej skorzystałem, a chwilę później Udinese poszło mocno do góry. Zaccheroni, który namawiał mnie na pozostanie w klubie, potem mówił w wywiadach, że gdybym został, to zabrałby mnie ze sobą do Milanu.
- Jako piłkarz czuje się pan spełniony?
- Nie. W 1997 roku popełniłem jeden błąd, który później rzutował na kwestie sportowe. Byłem po pięciu latach w Udinese, miałem rok kontuzji, nie mogłem dojść do siebie. Trenerem był wtedy Alberto Zaccheroni, z jednej strony go uwielbiałem, a z drugiej mnie wkurzał. Byłem gotowy, żeby wrócić na boisko po kontuzji, a on mnie nie wstawiał. Dostałem propozycję z innego klubu (Ancona – red.) i z niej skorzystałem, a chwilę później Udinese poszło mocno do góry. Zaccheroni, który namawiał mnie na pozostanie w klubie, potem mówił w wywiadach, że gdybym został, to zabrałby mnie ze sobą do Milanu.
- Biznesmen i człowiek, który na nadmiar wolnego czasu nie narzeka. To po co panu to kandydowanie?
- Bo lubię być pod presją. Ograniczyłem osobiste zarządzanie w moich firmach. Spotkałem się z panem o 9 rano, a już jestem po treningu, śniadaniu i jednej rozmowie zawodowej. Lubię zacząć mocno dzień, jestem bardzo zdyscyplinowanym człowiekiem, jak się umawiam, to jestem o określonej godzinie. A jak wypoczywam, to krótko i intensywnie. Lubię na 3 dni co 2-3 tygodnie gdzieś wyskoczyć, w piątek będę w Chorwacji na trzy dni. Rodzina jest zadowolona i akceptuje to życie na walizkach.
- Co dobrego zrobił Zbigniew Boniek przez lata prezesowania, a co jest do poprawy?
- 9 lat Bońka to czas budowania struktur PZPN prawie od podstaw. Zostało zrobione dużo dobrego organizacyjnie, biznesowo, strukturalnie, jeśli chodzi o pozycję na arenie międzynarodowej. Prezes ma jednak twardą osobowość, to jest szef wszystkich szefów.
- Nie da się ukryć, że PZPN jest zarządzany przed Bońka autorytarnie…
- Trzeba było tego, choć może było to za silne przykręcenie śruby. W pewnym momencie potrzeba było rządów silnej ręki, ale potem można było nieco poluźnić śrubkę na pewnych płaszczyznach. Prezes tego nie zrobił, jego prawo. Ale pozytywnie oceniam te 9 lat, teraz PZPN powinien przejść ewolucję, a nie rewolucję.
- Liczy pan na poparcie Zbigniewa Bońka?
- Trzeba zapytać Zbigniewa Bońka. Nie wyszedł i nie powiedział, że macie wszyscy zrobić tak czy siak. Trzeba to uszanować. Do 18 sierpnia będzie prezesem PZPN, a potem tylko i aż wiceprezydentem UEFA. Ja mam z nim bardzo dobre relacje.
Józef Wojciechowski wkracza do gry. Namiesza w wyborach na prezesa PZPN?
- A to nie jest tak, że baronowie są już zmęczeni Bońkiem i jego rządami, a pan byłby w pewnym sensie „Bońkiem bis”?
- Nie będę „Bońkiem bis”, bo jestem kompletnie innym człowiekiem. Pracuję w biznesie, zarządzałem dosyć dużą grupą ludzi. Nie da się tego robić jednoosobowo, trzeba komuś coś zlecić. Uśmiecham się na takie porównanie, bo ono jest kompletnie od czapy. To tak, jakby ktoś powiedział, że Koźmiński był takim samym piłkarzem jak Boniek. No nie, byłem zdecydowanie gorszym piłkarzem, grałem na innej pozycji i w innym okresie. PZPN potrzebuje teraz większego zarządzania kolektywnego. Muszą być pewne osoby, które będą zarządzały konkretnymi fragmentami, bo ja się nie znam na wszystkich aspektach. Może ktoś pomyśli, że Koźmiński tyle lat w piłce i się nie zna na wszystkim, ale przecież to niemożliwe. Inaczej wyglądają kwestie szkoleniowe, inaczej sędziowskie, inaczej piłkarstwa kobiecego. Dlatego chciałbym mieć ze sobą osoby, które mi pomogą. Mam je już wyselekcjonowanie, o dziwo widzę to też po drugiej stronie barykady.
- Z kim pan chce współpracować?
- Andrzej Padewski, Radosław Michalski, Paweł Wojtala mają doświadczenie w PZPN i w wojewódzkich związkach, a Radek i Paweł dodatkowo doświadczenie zawodnicze. Dodatkowo osoba Macieja Sawickiego jest bezdyskusyjna, bo dla mnie to genialny sekretarz generalny.
- Spotykamy się w warszawskim hotelu, w którym zakwaterowany jest również pana rywal Cezary Kulesza. Kiedy mijacie się na korytarzu widać w oczach błysk rywalizacji?
- Nie odczuwa się tego. Jeżeli chodzi o kwestie osobowe, „cześć – cześć”, to było, jest i będzie. Natomiast jeśli pyta pan o kwestie merytoryczne i zawodowe, to nie. Ubolewam nad tym, że do dziś nie doszło do jakiejś publicznej konfrontacji przed mediami, czyli przed kibicami i środowiskiem. Dziennikarze zadaliby trudne pytania, a my musielibyśmy się z nimi zmierzyć. Dla mnie funkcja prezesa PZPN jest w dużej mierze reprezentacyjna. To osoba, która musi wyjść przed tłum, dziennikarzy, polityków, inne federacje i umieć się z nimi dogadać. To nie jest fabryka, którą ktoś będzie sobie zarządzał. Pan chciał się spotkać ze mną, a nie z moim rzecznikiem prasowym, którego zresztą nie mam. Jeżeli pan wyśle mi pytania mailem, to wiadomo, że ktoś ułoży mi te odpowiedzi. A to nie o to chodzi.
- Dlaczego zatem nie ma tej publicznej debaty? Pana rywal się jej obawia?
- Chyba tak. Bo to nie jest tak, że nie chciał iść do TVP czy do TVN. Poza tym proszę pana, ja znam trochę Czarka, czytałem wywiad z nim w jednym z portali i… szkoda, że nie słyszę tego w bezpośredniej rozmowie w otoczeniu ludzi piłki i dziennikarzy.
Kandydat na szefa PZPN brutalnie szczerze o reprezentacji Polski. "Jesteśmy słabi"
- Jak pan zareagował na mapkę poparcia, która ukazała się niedawno w mediach? Według niej ma pan nikłe szanse na zwycięstwo.
- Miałem spotkanie z jednym z kolegów, który mówi mi: „Wiesz, fajnie mi się z tobą rozmawia, ale kurczę, moi ludzie cię nie znają”. Kiedy zapytałem dlaczego, to nie potrafił mi odpowiedzieć. Dlatego uważam, że debata by się przydała. Najnormalniej w świecie i po ludzku jestem tym zniesmaczony. Ja nie kandyduję ani dla pieniędzy, ani dla splendoru. Nie jestem osobą, która kocha wyskakiwać do mediów. Do żadnego dziennikarza nie zadzwoniłem, żeby zrobił ze mną wywiad. Ale z drugiej strony, o 7 rano po porażce ze Szwecją nie bałem się udzielić trudnego wywiadu. Dlatego czuję, że ktoś nie rozumie, co to jest funkcja prezesa PZPN. Dziś PZPN nie jest już instytucją obrażaną, jak kiedyś. To jest też zysk tego środowiska przez te wszystkie lata. Ale to się może zmienić w miesiąc. Buduje się pozycję latami, a traci się szybko. I tego się obawiam. Dziś jesteśmy w dziwnym momencie, środowisko jest dziwnie podzielone.
- Spodziewa się pan zdrowej rywalizacji, czy jednak jak to w polityce, wszystkie chwyty dozwolone?
- Będę prowadził kampanię precyzyjną, rozmawiał z konkretnymi osobami czy klubami. To nie będą wiece. Z drugiej strony brakuje mi publicznej konfrontacji. Ludzie może troszkę bardziej znają Koźmińskiego niż Kuleszę, ale chcieliby nas poznać bardziej. I to nie chodzi tylko o gremium wybierające, te 118 osób, ale przecież oni zostali też przez kogoś wybrani. Oni są reprezentantami innych. A czy kampania będzie brudna? Ja już się z tym mierzę, bo jest mi przykro jak muszę się mierzyć z donosami i innymi rzeczami. To nie jest przypadek. To co mnie przeraża, to fakt, że zauważyłem, iż w polską piłkę wchodzi polityka. Są naciski, są próby wywierania presji politycznej, pokazywania się z politykami. Tego nigdy nie było w PZPN. To jest straszne, ale to ma jakiś cel. Chodzi o zwycięstwo pewnej grupy ludzi, ale najbardziej przerażające jest to, że są używane wszystkie fragmenty tego świata polityki. Dziś polityka dzieli Polskę i to samo dzieje się w piłce. I to mnie po prostu przeraża, proszę użyć właśnie tego słowa.
- Czego teraz najbardziej potrzebuje polska piłka?
- Spokoju, rozważnych decyzji, a nie skoku na kasę. Bo problemem PZPN jest też kasa, jaką mamy. Potrzeba odpowiedniego balansu pomiędzy oczekiwaniami największego klubu w Polsce czyli Legii a pozostałymi. Tu jest wiele płaszczyzn, a mianownikiem, który to łączy, a może dzielić, są pieniądze.
- Ale jest jeszcze reprezentacja. Jeśli ona będzie grała słabo, to czego by pan nie zrobił jako prezes, opinia publiczna zrzuci winę na pana.
- Polska piłka jest oceniania przez pryzmat wyników pierwszej reprezentacji i jest to bardzo płytkie, wręcz niesprawiedliwe. Ale nie wygramy z tym. Dzisiaj problemem Koźmińskiego jest to, że Polska zagrała słabo na Euro. O dziwo tylko Koźmińskiego, ale OK, przyjmuję to na klatę. Nie dajmy się ponieść ekstremizmom, które my Polacy bardzo lubimy. Po remisie z Hiszpanią słyszałem, że narodziła się drużyna Sousy. Przecież my rozmawialiśmy o jednym dobrym meczu i to jeszcze nie wygranym!
Zaczęło się! Walka o władzę w PZPN. Dotarliśmy do tajnego listu Cezarego Kuleszy do delegatów
- Czy PZPN może wpłynąć na rozwój naszej piłki klubowej? Kibice znów boją się, że nasze drużyny szybko poodpadają w pucharach.
- Na bieżąco w żaden sposób. PZPN ma dać klubom kasę? Na jakiej podstawie, dlaczego? To są prywatne przedsiębiorstwa, dlaczego PZPN ma dawać pieniądze. Natomiast poprzez projekty, które robimy, na przykład „Pro Junior System”, możemy pomóc. To świetny projekt, który promuje polskich piłkarzy. On pompuje duże pieniądze w piłkę zawodową, promując polskich piłkarzy. Słyszy się często hasło, że szkolenie w Polsce leży i za to winien jest PZPN.
- No ale jednak trochę leży.
- Ale co ma do tego PZPN? Nie ma swoich drużyn, ale szkoli trenerów, pokazuje w swoich projektach dobry trening, ale też selekcjonuje dzieciaków. I to jest wszystko, co możemy zrobić. To jest 5 procent tego wszystkiego, reszta to kluby. A to szkolenie tak bardzo nie leży. Gdyby tak było, to by nie było u nas tylu młodych zawodników kupionych za wielkie pieniądze.
- A to nie jest tak, że to wszystko odbywa się na plecach Lewandowskiego? Kluby chcą mieć nowego Lewego i kupują młodych Polaków, nawet ryzykując wpadkę.
- Nie. Lewandowski to klasa światowa i o tym nawet nie dyskutujmy. Ale dziś oceniamy siłę reprezentacji Polski przez pryzmat „Lewego”, bo skoro go mamy, to powinniśmy grać lepiej. No dobra, mamy go, ale czy 11, 12, 13, czy 14 zawodnik kadry to 50 procent Lewandowskiego? Nie, to znacznie mniej. Oczywiście Lewandowski pomaga w tym przepływie polskich piłkarzy do zachodnich klubów, ale pomagali też Piszczek, Błaszczykowski czy teraz Szczęsny. Mam kolegów we Włoszech, którzy mówią mi: „Kurczę, ale u was jest fabryka młodych piłkarzy”. Urodzaj jest, na dobrym poziomie, ale w małej ilości. Rozmawiałem niedawno z Paulo Sousą i pytam go: „Ilu piłkarzy do reprezentacji powinna rocznie produkować polska piłka?”. Myślałem, że powie mi sześciu czy siedmiu. A on mówi: „Trzech”. Z dzisiejszej kadry odrzućmy najstarszego Fabiańskiego i najmłodszego Kozłowskiego, to zostanie 13 lat różnicy pomiędzy kolejnymi – Glikiem i Piątkowskim. 13 razy 3 daje 39. Uważam, że za 3-4 lata będziemy wyglądać lepiej. Kiedyś to działo się falami, teraz jest większa systematyczność. To znak, że fabryka produkuje regularnie.
- Jeśli zostanie pan prezesem, zostawi pan Paulo Sousę na stanowisku?
- Tak, do końca eliminacji. Jeśli awansuje do baraży, to poprowadzi kadrę również w nich. Uważam, że to jest dobry trener. Teraz nikt nie powinien pomyśleć, żeby coś innego zrobić. Rozmawiałem z nim wielokrotnie, a mamy swobodę językową, to jest to dobry trener. Drużyna stoi za nim murem. Oczywiście popełnił pewne błędy.
- Jakie?
- W wyborze zawodników na niektóre mecze. Ale to wychodzi z nieznajomości naszego potencjału, przeszacowania i próby grania zbyt po portugalsku. Blamażu nie było, ale szału też nie. Uważam, że niewłaściwy był termin, w którym objął kadrę. Gdyby odbyło się to w grudniu, miałby szansę pojeździć po Europie, poznać piłkarzy.
74-letni kandydat na prezesa PZPN zostanie ojcem? 50 lat młodsza seksbomba ma być z nim w ciąży
- Bońkowi też pan to powiedział?
- Od razu, kiedy mnie o tym poinformował. „Rozmawialiśmy pod koniec listopada, że Jurek Brzęczek pod pewnymi względami nie daje rady, to wtedy trzeba było to zrobić” - powiedziałem. Dziś historia potwierdza moją tezę. A druga rzecz to fakt, że w sztabie Sousy brakuje mi Polaka, który by mu podpowiadał. Na przykład na początku Sousa nie chciał Kamila Glika, ustawiał grę inaczej. Chciał grać wysoko, a Kamil jest wolniejszy, więc mu nie pasował. Dopiero potem przekonał się, że Glik jest dla kadry niezbędny.
- Jakim pan będzie prezesem dla selekcjonera? Będzie pan się wtrącał w jego decyzje?
- On szuka rozmowy, kontaktu. Ten kontakt ze mną jest prostszy, niż z Bońkiem. To prezes, inne pokolenie. Ze mną rozmawiał jak z kolegą. Sousa jest trenerem, który potrzebuje rozmowy. Adam Nawałka na przykład w ogóle jej nie potrzebował. Ale rozmowa to nie oznacza, że od razu dostanie wytyczne jak ma grać.
- Na ile pan ocenia szanse na awans na mundial?
- Stać nas na wejście do baraży, a tam będzie loteria. Bo do pierwszego miejsca musi być ogromny zbieg okoliczności.
Lukas Podolski z niebotycznie drogim zegarkiem. Za tę markę trzeba zapłacić nawet 4 miliony