"Super Express": - Jaki był twój ulubiony moment w Legii do tej pory?
Cafu: - Zaczął się od… spóźnienia, odwoziłem wtedy teściową na Okęcie. To był dzień fety, po zdobyciu mistrzostwa Polski. I ja na tę fetę się spóźniłem, bo nie miałem pojęcia, że z lotniska na Łazienkowską będą takie korki! Odjazd autokaru na Starówkę był o 17:00, trochę na mnie czekali, ale nie miałem szans. Gdy dotarłem na stadion, chłopaków już nie było. Wsiadłem znów do auta i pojechaliśmy z żoną na miejsce zbiórki. Zaparkowałem, ale nie potrafiłem się przebić do autokaru. Dzieliło mnie od niego tylko kilkadziesiąt metrów, ale ta przestrzeń była wypełniona tysiącami kibiców Legii. Nie miałbym szans się przepchać, ale nagle, w tłumie, ktoś mnie rozpoznał i zaczął krzyczeć: „To Cafu, to Cafu, zróbcie mu przejście!”. I cały tłum się rozstąpił, a ja dołączyłem do świętujących kolegów wśród wiwatujących fanów. Niesamowite przeżycie. Tego nigdy nie zapomnę.
- Pytanie, czy będzie okazja do powtórki fety. Sezon zaczęliście fatalnie, choć ostatnio jest już lepiej…
- Nie mogę zagwarantować, że już się nie potkniemy, ale jestem przekonany, że najgorsze za nami. Idziemy po tytuł, drugie miejsce dla Legii nie istnieje.
- Co się zmieniło w Legii przez kilka tygodni? Jakie są powody poprawy?
- Wiadomo: jest nowy trener, zarządził mocniejsze treningi. Nie chcę przez to powiedzieć, że wcześniej nie trenowaliśmy. Ale jednak trenowaliśmy mniej. Druga sprawa: graliśmy wtedy co trzy dni, większość spotkań tym samym składem, łatwo było o zmęczenie… Raz, drugi nie poszło i głowa od razu stała się „ciężka”. Teraz jest dużo lepiej, zarówno pod względem fizycznym, jak i mentalnym. Bo jedno „napędza” drugie. Wygrywamy, więc i głowa jest lżejsza, człowiek już nie ma czarnych myśli…
- Pewnie niełatwo było podchodzić do kibiców wściekłych po kolejnych porażkach czy odpadnięciu z pucharów. Tyle że mówi się, iż cudzoziemcy i tak nie rozumieją co krzyczą do was fani…
- Ale naprawdę wystarczy odrobina inteligencji, żeby domyślać się co to za słowa, czuć przecież jaka jest atmosfera w powietrzu… Tyle, że my byliśmy chyba jeszcze bardziej źli od kibiców, że tak nam nie idzie, że nic nie wychodzi. Wiem, że to nie były przyjemne momenty dla nich. Ale dla nas tym bardziej nie.
- Kilka tygodni temu wyglądało to kiepsko, też grałeś słabo, ale po ostatnich, dobrych występach kibice pytają, czy zostaniesz w klubie po zakończeniu sezonu, gdy skończy ci się wypożyczenie...
- Bardzo ciężko przewidzieć co się stanie za rok, w sytuacji, w której nie wszystko zależy ode mnie. Mogę natomiast powiedzieć, że ja, moja żona i malutki syn czujemy się w Warszawie znakomicie. To miasto ma wszystko: wielki, dobrze zorganizowany klub, restauracje ze świetną kuchnią, miejsca do spacerów... Bardzo lubię na przykład to miejsce nad Wisłą, Bulwary...
- A często wychodzisz? Porażka, wygrana – to bez znaczenia?
- Po porażkach mniej, ale nie ze strachu. Po prostu gdy ci nie idzie, masz mniejszą ochotę. Jedno natomiast chcę podkreślić: nic złego, ani nieprzyjemnego mnie tu nie spotkało. Owszem, kibice wiele razy podchodzili, ale to zawsze na zasadzie: „piątka”, zdjęcie, selfie lub autograf. Nigdy nie usłyszałem żadnych zarzutów, nie było żadnego niefajnego zachowania. Podoba mi się to, że w Polsce inni szanują prywatność drugiej osoby, że nie są w takich sytuacjach nachalni. Jedyna trudność dla mnie to... zima. Przyjechałem do Polski w lutym, pojawiłem się jako widz na meczu Legii z Jagiellonią. Jak mi wtedy było zimno! Nigdy wcześniej nie byłem w temperaturze minus 15 stopni, a odczuwalna była chyba wtedy minus 20. Pierwszą połowę jeszcze wytrzymałem na trybunach, ale drugą oglądałem już z środka. Polska zima trochę mnie i żonę przerażała, ale na szczęście okazało się, że te bardzo niskie temperatury zbyt długo się nie utrzymują. Choć oczywiście różnica między Polską a Portugalią jest spora. U nas teraz jest ponad 30 stopni… Co więcej: rodzina mojego ojca pochodzi z Afryki, z Gwinei Bissau, gdzie też jest bardzo ciepło. Ale, jak mówię, dobrze, że te ujemne temperatury nie utrzymują się w Polsce zbyt długo.
- Zanim trafiłeś do Warszawy, grałeś w lidze portugalskiej i francuskiej. Najlepszy piłkarz przeciw jakiemu grałeś?
- Neymar. Tu nie ma wątpliwości.
- Pewnie wiele razy cię w trakcie meczu przedryblował? (FC Metz – PSG, 1:5, wrzesień 2017)
- A właśnie, że nie! Ale to głównie dlatego, że starałem się do niego za bardzo nie zbliżać, żeby nie miał okazji próbować na mnie tych swoich zwodów (śmiech).
- A kto był twoim idolem? Ktoś grający na twojej pozycji, czy niekoniecznie?
- Zawsze imponował mi Yaya Toure z Wybrzeża Kości Słoniowej. Natomiast gdybyś mnie zapytał jaki był najlepszy piłkarz, z którym nie tyle grałem, co trenowałem, bo tak było w Benfice – bez zawahania wskazałbym Argentyńczyka Aimara. Piłkarz o magicznych umiejętnościach.
- A nie podziwiałeś swojego „imiennika, Brazylijczyka Cafu? Czemu ty właściwie na koszulce masz napisane Cafu, a w dokumentach Carlos Miguel Ribeiro Dias. Nigdzie nie widzę w twoim nazwisku „Cafu”…
- (śmiech). Bo Cafu nie ma z moim nazwiskiem nic wspólnego. Tak koledzy nazywali mojego starszego brata, a potem ten przydomek przeszedł na mnie. A ja przeniosłem go na koszulkę.
- Niedawno rozmawiałem z Flavio Paixao, który otworzył właśnie agencję nieruchomości, myśląc już o zabezpieczeniu przyszłości. Ty też masz jakieś plany w kwestii „co po karierze”?
- Wykonałem kilka ruchów na rynku nieruchomości, choć nie w jakiejś wielkiej skali. Ale też staram się myśleć o mieszkaniach, czy powierzchniach pod działalność – coś co będę mógł wynajmować i co da mi zyski w przyszłości.
- A gdybyś nie był piłkarzem, to kim byś był?
- Ale ja się urodziłem z piłką, ona mi towarzyszy od kiedy tylko pamiętam. Moim planem zawsze była piłka, choć… Bardzo lubię seriale i nieraz mówiłem żonie, ale to bardziej w żartach, że marzę, aby zostać… tajnym agentem. Tyle, że w rzeczywistości to oni mają swoje misje, a ja na boisku swoją (śmiech).