„Super Express”: - Mówi się, że to były najlepsze półfinały w historii Ligi Mistrzów. Jakie wnioski po starciach Liverpoolu z Barceloną i Ajaksu z Tottenhamem?
Jerzy Dudek: - Jeden wniosek jest oczywisty: żeby kibic mógł oglądać takie mecze, powinien najpierw dostać zaświadczenie od lekarza, że jego serce to wytrzyma. Albo niech przy transmisjach podają na „pasku”, że oglądanie tego widowiska może powodować niepożądane skutki (śmiech). A już całkiem serio: przekonaliśmy się jak piękna i nieprzewidywalna jest piłka nożna. Bo kto by zakładał takie scenariusze po pierwszych meczach? Sam jestem zaskoczony. To znaczy, powiem tak: byłem przekonany, że Liverpool powalczy, że wygra, ale raczej skromnie, jednym golem może. Natomiast to co się stało przerosło moje oczekiwania. Zdecydowanie.
- Wspominałeś o zaświadczeniach od lekarzy. Żarty żartami, ale pamiętam że po finale w Stambule twoja żona spotkała w szpitalu człowieka, którego serce wtedy nie wytrzymało…
- Tak było. Małżonka była na badaniach kontrolnych i gdy została wywołana „Pani Dudek, pokój numer 10”, czekający obok mężczyzna zapytał ją czy ona ma coś wspólnego ze mną. Kiedy potwierdziła, ten pacjent powiedział, że on w zasadzie jest tu w szpitalu przeze mnie. Bo nadmiar emocji w tamtejszym finale sprawił, że bardzo źle się poczuł, miał jakieś problemy z sercem. Ale, jak dodał, warto było!
- Co było większym cudem: wasza wygrana z Milanem, czy obecnego Liverpoolu z Barceloną?
- Nasz „cud” dał nam zwycięstwo, ten ostatni otworzył do niego drogę. Choć nie lubię tego słowa „cud”. To nie cud, to wiara w siebie, w zespół, w kibiców. Moim zdaniem to największe zwycięstwo jakie kiedykolwiek Liverpool odniósł na Anfield Road. Generalnie ten finał ułożył się dla mnie znakomicie. Po pierwsze Liverpool, po drugie jestem przecież za Realem, więc pokonanie przez The Reds Barcelony ma dla mnie dodatkową wartość. No i jako były gracz Feyenoordu siłą rzeczy, przy całym szacunku, nie kibicowałem Ajaksowi. Dlatego dla mnie Bitwa o Anglię w finale to bardzo dobra informacja.
- A co cię bardziej zaskoczyło, odrobienie strat przez Liverpool czy przez Tottenham?
- Ja już w studiu telewizyjnym nieśmiało mówiłem, żeby nie skreślać Tottenhamu po pierwszym meczu, bo oni naprawdę mają bardzo dobry zespół. Nawet jeśli teraz muszą sobie radzić bez Harry Kane’a. Już kilka razy w tym sezonie udowodnili, że potrafią wyjść z opresji. A przecież ich mecz z Manchesterem City to jeden z najlepszych w Lidze Mistrzów w ostatnich latach. A skoro pytasz o zaskoczenie: cała Liga Mistrzów w tym sezonie jest jednym wielkim, pozytywnym zaskoczeniem.
- A który triumf Liverpoolu świętowałeś mocniej, ten ze Stambułu czy pokonanie Barcelony?
- Teraz cieszyłem się chyba nawet bardziej. Wtedy, po meczu, byłem już zupełnie wypruty, całą energię zostawiłem na boisku. A tu byłem w innej roli, bardziej wyluzowany… Tam ogromne emocje były przez cały mecz, dogrywkę i karne. To był olbrzymi wysiłek fizyczny, po którym nie zostało już wiele sił na świętowanie.
- Lubię tę anegdotę o części twojej rodziny, która była tak wkurzona po pierwszej połowie i 0:3, że niektórzy zgasili telewizor i poszli spać. Legenda czy tak było?
- Dwóch moich kuzynów oglądało razem mecz. I po pierwszej połowie jeden tak się wkurzył, że machnął ręką, poszedł do domu i odpuścił drugą połowę. Rano wstał i narzekał, że jak to możliwe, tak mecz przegrać i tak dalej. I dopiero wtedy mu inni powiedzieli: „Ale chłopie! Co ty opowiadasz?! Przecież Liverpool wygrał!”. No, miał kuzyn czego żałować (śmiech).
- Finał Ligi Mistrzów w Madrycie będzie miał faworyta? Bo przecież nie pytam za kim będziesz…
- Myślę, że nie ma co nawet szukać faworyta. Bo te wcześniejsze mecze pokazały nam, że przy takiej pasji, umiejętnościach, determinacji wszystko jest możliwe, a wszelkie straty do odrobienia. Oczywiście, sercem i duszą będę za Liverpoolem, ale doceniam Tottenham. Natomiast cieszę się, że możemy już chyba mówić o czymś takim jak DNA Liverpoolu. Że to standard: raz na jakiś czas ten klub robi coś tak wyjątkowego. To się zdarzyło już kilka razy i pewnie jeszcze się zdarzy.
- Wybierasz się na finał?
- Tak, przede mną małe sportowe tour. Najpierw lecę do Azerbejdżanu na finał Ligi Europy, na zaproszenie prezydenta tamtejszej federacji. Byłem tam niedawno, Baku zrobiło na mnie wielkie wrażenie. To zupełnie inne miasto niż kilkanaście lat temu, gdy zawitałem tam z reprezentacją. Potem, po Baku, przenoszę się do Madrytu, na finał Ligi Mistrzów. Lecę też do Hongkongu, na mecz legend Liverpoolu z BVB i znów do Hiszpanii, na zaproszenie Pepa Guardioli, który organizuje taki cykliczny charytatywny turniej golfowy. Mam też w planach zobaczenie jednego meczu Mistrzostw Świata do lat 20 w Polsce.