„Super Express”: - Bukowa czekała 19 lat na wygrany mecz w ekstraklasie. A tu jeszcze legł u was na stadionie mistrz Polski. Zwycięstwo smakowało?
Adrian Błąd: - Cudownie smakowało. I pokazało, że – myślę – w tej lidze jesteśmy w stanie walczyć z każdym.
- I jeszcze te pełne trybuny!
- Jestem w Katowicach siedem lat, przeżyłem tysiąc osób na trybunach w drugiej lidze. Kiedy jest ich prawie siedem razy więcej, nogi same niosą piłkarzy!
Od Kowalczyka do Kowalczyka, czyli GieKSiarz w kadrze po dwóch dekadach przerwy. Sensacyjny kadrowicz Michała Probierza zabrał głos [ROZMOWA SE]
- Po ośmiu latach przerwy strzelił pan gola w ekstraklasie. Czuł pan, że „wejdzie”, kiedy przykładał pan stopę do piłki?
- Bardzo tego chciałem! Bo choć ostatnimi czasy oddawałem dużo strzałów, większość z nich – zamiast w bramce przy Bukowej – lądowała na podwórkach sąsiadów przy ulicy Złotej (śmiech).
Adrian Błąd wraca do rodzinnego miasta
- W Lubinie, do którego teraz pojedzie pan z GKS-em, to pan był „sąsiadem” stadionu Zagłębia, prawda?
- Mniej więcej 400 metrów do niego miałem z domu. I bywałem na meczach Zagłębia.
- Na tych wyjazdowych podobno też?
- No tak. Byłem na przykład na Łazienkowskiej, kiedy Zagłębie w 2007 świętowało tam mistrzostwo!
- A po takich meczach – jako dzieciak – zbierał pan autografy?
- No pewnie! Czekało się pod wyjściem z szatni – a raczej nie było na starym stadionie możliwości, by ktoś się wymknął inną drogą.
- Ma pan je do dziś?
- Eeee, chyba nie… Choć nie wiem, może jeszcze gdzieś w domu u rodziców leżą.
- A kto był pana idolem w tamtej drużynie?
- Chyba największym - Wojtek Łobodziński. Ale też Robert Kolendowicz, Manuel Arboleda – z nim to jeszcze zdążyłem nawet potrenować w drużynie!
- Gdzieś wyczytałem, że ta okolica, w której się pan wychował – osiedle Mickiewicza – nie za ciekawa była…
- Dziennikarze różne rzeczy pisali… Dziś to już zupełnie inne miejsce, ale rzeczywiście wielu osobom stamtąd właśnie sport bardzo pomógł w życiu. Ja w 3. klasie trafiłem do klasy piłkarskiej pod patronatem Zagłębia.
- Z Arkiem Woźniakiem, który do dziś w tym Zagłębiu gra?
- Nie, „Wąski” jest rok starszy. Za to mnóstwo było z nim podwórkowego grania. Tak naprawdę całe życie się znamy i przyjaźnimy.
Piłkarz GieKSy przywołał niezwykłą postać ze swej piłkarskiej przeszłości i się wzruszył
- Kiedy po raz pierwszy pomyślał pan: „Piłka to będzie mój sposób na życie”?
- Chyba po podpisaniu pierwszego profesjonalnego kontraktu w Zagłębiu. To było za czasów świętej pamięci Franciszka Smudy, który był wtedy trenerem w Lubinie. I wie pan co? Chłopaki śmiali się wtedy, że to nawet nie jest mój piłkarski tata, ale… dziadek. No i w sumie mieli rację. Wtedy nie było tak wielu młodych chłopaków w drużynach. A ja – choć młody i mały – dostawałem od niego regularnie swoje minuty na boisku, które pozwoliły ostatecznie pozostać w piłce. No to mi chłopaki żartobliwie docinali: „twój dziadek” (śmiech).
Trudno uwierzyć w to, od czego w latach 90. zaczął się kontakt Franciszka Smudy z polskim futbolem. Wszystko przypomniał jego przyjaciel [ROZMOWA SE]
- No i fajnie. Ale mówił pan do niego normalnie: „panie trenerze”?
- Oczywiście. Szacunek musi być!
- „Franz” to najważniejszy człowiek w pana karierze?
- Wielu trenerów odciskało na niej piętno. Na przykład Jan Urban, który w świetnej rozmowie indywidualnej namówił mnie do tego, żebym… poszedł na wypożyczenie z Zagłębia. Albo Janusz Kubot, który na to wypożyczenie wziął mnie do Zawiszy Bydgoszcz. Ale mógłbym wymieniać jeszcze wiele nazwisk.
- A z kibicami lubińskimi jak się układa po ponad ośmiu latach od wyjazdu z miasta?
- Dobrze, bardzo dobrze. Wielu z nich pozostaje moimi kolegami, choć relacje kibicowskie na linii GieKSa - Zagłębie nie są najlepsze. Ale tym się nie przejmuję. Jestem wychowankiem Zagłębia, zawsze będę o tym mówić i nie wstydzę się tego. Oczywiście dziś serducho zostawiam dla GKS-u, ale, że tak powiem, pochodzenia się nie zapomina.
- Czyli raczej nie spodziewa się pan, że w sobotę zakrzykną panu z trybun: „Błąd, ty …”?
- Jak zakrzykną, to zakrzykną (śmiech). Ale oni też wiedzą, że wychowałem się z wieloma z nich, niejedno z nimi przeżyłem. Zresztą nie tak dawno całkiem spora grupa, wracając z wyjazdu Zagłębia, wjechała do mnie „na chatę” w Katowicach. I było bardzo miło.
- A jak wygracie w Lubinie, to dalej będzie miło?
- No a jak! Myślę, że zostaną moimi przyjaciółmi. A jeśli ktoś nie rozumie, że to walka o ligowe punkty i przez 90 minut nie ma w niej sentymentów, to już jego problem. Dla mnie ten występ bardzo ważny, bo… pierwszy w Lubinie po odejściu z Zagłębia osiem lat temu! Co prawda byłem tam już z Arką, ale na boisko nie wszedłem. Ten pierwszy raz będzie więc dopiero teraz.
- Rodzina wpadnie na trybuny? Rodzice? Rodzeństwo?
- Będą, będą. Trzeba było troszkę biletów załatwić, że tak powiem (śmiech).
- A ze wspomnianym „Wąskim” już pan w kontakcie był?
- Cały czas jesteśmy w kontakcie. Ogląda mecze GieKSy, śledzi nasze poczynania.
- Napisał coś po wygranej GKS-u z Jagiellonią?
- Tak. Że… cieszy się z bramki, którą zdobył w rezerwach Zagłębia, w meczu z Rekordem Bielsko-Biała. Głową, po wrzutce z rogu.
Jagiellonia z pięcioma kolejnymi porażkami, trudno nie złorzeczyć. Ale Adrian Siemieniec pewnych słów unika [ROZMOWA SE]
- Pan mu dużo takich asyst dograł, jak jeszcze razem graliście?
- Kilka się zdarzyło, nawet w GieKSie. Taka nasza najbardziej klasyczna akcja to zagranie na długi słupek, a tam „Wąski” daje „z bani” do siatki.
- Jak przeciw wam nie zagra, to nie trzeba będzie pilnować gościa, co daje „z bani”!
- W Zagłębie jest dużo fajnych zawodników, mają mocny skład, a ich dorobek w tabeli nie oddaje tego, co grają od początku sezonu. Po prostu zdobywają za mało bramek z tych sytuacji, które stwarzają.
- I niech tak zostanie jeszcze w ten weekend?
- No tak. Bo my mamy swoje cele, próbujemy robić swoje z tygodnia na tydzień.
Listen on Spreaker.