15 lutego 2015 roku. 70. minuta meczu. Jagiellonia gra jak z nut, sensacyjnie prowadzi na boisku mistrza Polski 2:0. Frankowski walczy o piłkę z obrońcą gospodarzy Igorem Lewczukiem, który z całej siły kopie futbolówkę.
- Piłka trafiła mnie prosto w oko - opowiada "Super Expressowi" Frankowski. - Upadłem, przybiegł doktor. Na początku widziałem na to oko jak przez mgłę, ale już po kilku chwilach - wcale. Spanikowałem. Zniesiono mnie z boiska, gdzie opatrzył mnie lekarz Legii. Powiedział, że oko wypełniło się krwią i będzie chyba potrzebny zabieg. Od razu pojechaliśmy karetką do szpitala w Warszawie. Tam usłyszałem, że zabieg nie będzie potrzebny, a krew sama zejdzie.
Zobacz: Ekstraklasa nie porwała w Bełchatowie. GKS zremisował z Jagiellonią
Frankowski wówczas trochę się uspokoił. Mógł wrócić do kolegów z drużyny i pojechać do domu. To była cisza przed burzą.
- W drodze do Białegostoku z minuty na minutę widziałem coraz lepiej, ale w domu nagle znów mi się pogorszyło, straciłem wzrok w tym oku. Rano pojechałem do szpitala, gdzie zostawili mnie na tydzień na obserwacji. Potem trzeba było pojechać do Katowic, gdzie zostałem kolejny tydzień. Miałem bardzo wysokie ciśnienie oka. Krew naciskała na nerwy, co mogło spowodować utratę wzroku. Normalne ciśnienie oka wynosi 13-15, a ja miałem wtedy 44. Powiedzieli mi, że nie jest dobrze, że oko może nie wrócić do pełnej sprawności. Przeszedłem zabieg. Na miejscowym znieczuleniu wbijali mi igiełkę w oko i wlewali tam wodę. To pomogło i teraz widzę już normalnie - cieszy się "Franek".
Nietypowa kontuzja Frankowskiego była przez jakiś czas tematem numer jeden w zespole Jagiellonii. - Masażyści wołają na mnie "Oczko". A trener Probierz ciągle powtarza: "Ej, Franek, widzisz mnie?". Teraz wszyscy się śmiejemy, ale wtedy było naprawdę groźnie - kończy Frankowski.