Jego obecności trudno się dziwić; na obu ławkach zasiadali przecież jego niedawni częstochowscy asystenci, by nie rzecz po prostu – wychowankowie. Dawid Szwarga w minionym tygodniu przetrwał (nie pierwszy raz) burzę w działaczowskich gabinetach. Goncalo Feio stał się natomiast wygranym identycznej burzy przy Łazienkowskiej, która zmiotła Kostę Runjaicia. Obaj szkoleniowcy znają się doskonale z okresu wspólnej pracy pod Jasną Górą, więc ich kordialny uścisk i długa przedmeczowa pogawędka na murawie nie mogły dziwić.
Oba zespoły startowały do gry z identycznym dorobkiem punktowym i – wobec wcześniejszej porażki Lecha z Puszczą – z szansą wskoczenia na podium. Trudno jednak było w pierwszej połowie mówić o porywającym widowisku. Jedyny w tej odsłonie celny strzał oddali goście – i było to od razu uderzenie na miarę gola. Dorzucał w pole karne Radovan Pankov, główkował do siatki Tomaš Pehkart – poza zasięgiem debiutującego między słupkami częstochowskiej bramki Muhameda Šahinovicia.
Piotr Lasyk z uznaniem bramki czekał na potwierdzenie kolegów na VAR-ze; „kreski” i „kąty proste” się zgadzały, Legia prowadziła. Niespełna kwadrans później znów trzeba było uruchamiać technologię; tym razem okazało się, że John Yeboah, który pokonał Dominika Hładuna, do długiego podania Mateja Rodina (zmienił kontuzjowanego Zorana Arsenicia; któraż to już w sezonie niedyspozycja kapitana Rakowa?), wychylił się o kilka centymetrów przed ostatniego obrońcę gości – i radość częstochowskiej publiki diabli wzięli. Nie po raz ostatni, jak się miało okazać...
Wymieniamy nazwiska stranierich w barwach obu zespołów, bo też za ich sprawą działo się przed przerwą cokolwiek, na czym można by zawiesić oko. Choć więc w tzw. loży VIP, prócz Papszuna, zasiadł także Robert Góralczyk z reprezentacyjnego sztabu, zapewne nie miał szczęśliwej miny i bogatych notatek…
Legia, prowadząc 1:0, na drugą połowę wyszła z założeniem czekania na okazję do kontry. Bezrobotny przed przerwą Dominik Hładun wreszcie się rozgrzał, broniąc „główki” Ante Crnaca i Frana Tudora, a także strzałów z dystansu Stratosa Svarnasa i Władysława Koczerhina. O rozgrzanie publiczności – zwłaszcza miejscowej – dbał też Piotr Lasyk.
Celowo tym razem przywołujemy jego nazwisko – a nie tylko „bezosobowy VAR” (obsługiwany tym razem przez Pawła Malca i Radosława Siejkę), bo w I połowie, po starciu Rafała Augustyniaka z Jeanem Carlosem Silvą (który wygrał walkę o pozycję), nawet przed ekran się nie pofatygował. W drugiej zaś, przy potencjalnym karnym za kontakt Augustyniaka z Koczerhinem, przed monitorem podjął decyzję, że „jedenastki” też nie będzie, choć gospodarze byli przekonani, że im się ona należała.
Ponadpółgodzinny szturm Rakowa, bez wyczekiwanych przez Legię okazji do kontr, przyniósł wreszcie gospodarzom efekt. Crnac po centrze swego rodaka, Tudora, tym razem dołożył już głowę do piłki w taki sposób, że nawet dobrze broniący Hładun tym razem był bezradny. Arbiter doliczył do regulaminowego czasu aż minut, ale wynik już nie uległ zmianie. W tej sytuacji radość z podziału punktów w Częstochowie zapanowała chyba tylko… w Poznaniu i Szczecinie.
Raków Częstochowa – Legia Warszawa 1:1 (0:1)
0:1 Pekhart 17. min, 1:1 Crnac 82. min
Sędziował: Piotr Lasyk. Widzów: 5500.
Raków: Šahinović – Racovitan, Arsenić (27. Rodin), Svarnas – Tudor Ż, Koczerhin (84. Berggren), Papanikolaou (77. Lederman), Jean Carlos – Yeboah, Drachal Ż (46. Nowak) – Crnac
Legia: Hładun – Pankov (76. Jędrzejczyk), Augustyniak, Kapuadi Ż – Wszołek, Elitim, Kapustka Ż (59. Celhaka), Josue, Kun (76. Gil Dias)– Gual, Pekhart (59. Rosołek)