„Super Express”: - Korona znów w ekstraklasie, Jacek Kiełb – niekryjący wzruszenia przed kamerami i mikrofonami - bohaterem Kielc. Potrafi pan opisać swe uczucia w niedzielny wieczór?
- Słów mi brakowało wtedy i wciąż jeszcze brakuje. To coś niesamowitego, zwłaszcza dla kogoś takiego jak ja: człowieka całym sercem związanego z Koroną przez tyle lat. Niesamowity scenariusz tego meczu: 1:0 dla nas, potem dwie bramki tracimy, gramy źle, ale podnosimy się z tego. Niesamowita rola Adasia Frączczaka. To za nim poszła cała drużyna, to on strzelił dwa gole. I ta bramka w ostatniej minucie, na wagę awansu... Wciąż trudno mi to wszystko ogarnąć myślą.
- Przecież spędził pan na murawach ligowych już prawie 18 lat! I wciąż budzi to u pana takie emocje?
- Tak. A wie pan, dlaczego? Bo ja nigdy niczego konkretnego nie wygrałem na murawie. Dwukrotnie przegrywałem finał Pucharu Polski: w Koronie z Dyskobolią, a w Lechu – z Legią. Triumf w Młodej Ekstraklasie straciłem z Koroną w ostatniej doliczonej minucie ostatniego meczu ligowego – sędzia po meczu nawet przyszedł do nas do szatni i powiedział, że chciał już gwizdnąć, ale „piłka leciała tak wysoko, że jeszcze pozwolił dokończyć akcję rywalom”... Teraz miałem z tyłu głowy myśl, że znów może pójść coś nie tak...
- Na szczęście tym razem skończyło się happy endem. Trener Leszek Ojrzyński w rozmowie z nami przyznał, że jemu marzył się właśnie taki scenariusz: rozstrzygający gol pana autorstwa w ostatniej minucie. Panu też się to śniło?
- Ciarki mnie przechodzą, gdy słyszę to pytanie... Mam za sobą naprawdę ciężki okres – mówię o zerwaniu więzadła w kolanie. Ja nigdy wcześniej, przez 25 lat kopania piłki, nie miałem tak poważnego urazu. Były kłopoty z „dwójką”, była skręcona kostka. Ale nigdy nie musiałem kłaść się na stół. Wszystko w tej sytuacji było dla mnie nowe. Bałem się operacji, bałem się rehabilitacji, bałem się... swojej głowy – jak sobie da z tym wszystkim radę. Te miesiące nie były dla mnie łatwe pod względem psychicznym. Miałem dużo negatywnych myśli; nawet takie, by to wszystko skończyć! Naprawdę. Uratowali mnie... ludzie, kibice. Ja nie jestem aktywny w social mediach, nie czytam komentarzy pod tekstami. Ale tu nagle wpisy w stylu: „Ryba, wracaj do zdrowia” okazały się dla mnie bardzo ważne. To w ich wyniku zrobiłem sobie postanowienie: wracam na boisko i strzelam gola. Przynajmniej jednego.
- Były dwa; każdy niezwykłej wagi, ten pierwszy, z Podbeskidziem, również przepiękny, bo zdobyty przewrotką. Kibice w Kielcach nie mogą pana nie kochać!
- A ja nie mogę nie kochać ich! Wie pan, myśmy tej wiosny grali wiele spotkań na wysokim ryzyku, które musieliśmy wygrać. Nie wszystkie wygrać się udało. Walczyliśmy sami z sobą; mnóstwo urazów, grypa w szatni w końcówce sezonu... Ale w kibicach nie było zwątpienia. Była wiara w nas. I wsparcie. Przyszli do nas po porażce z GKS Katowice: „Słuchajcie, jesteśmy z wami”. A przed barażami odebrałem wiele telefonów od chłopaków ze stowarzyszenia kibiców. „Ryba, popytaj resztę w szatni, jak jeszcze możemy wam pomóc, czy czegoś nie potrzebują”. Kibice naprawdę zrobili wszystko, byśmy mieli przed tymi barażami wyczyszczone głowy. Szanuję ich za to bardzo. Bardzo!
Jan Tomaszewski ostro ocenił możliwości reprezentacji w Lidze Narodów. Nie wróży wielkich sukcesów
- Szanuje pan też zapewne Ivana Djurdjevicia za to, co zrobił z Chrobrym, prawda?
- Oczywiście. Wycisnął maksa z chłopaków. Ja świetnie żyłem z Ivanem w czasie naszej wspólnej gry w Lechu, bardzo mi pomagał na co dzień. Więc kiedy w niedzielę wyrwałem się z objęć naszych kibiców, poszedłem do szatni Chrobrego. Podziękowałem Ivanowi, podziękowałem mu, przybiliśmy piątkę. Czułem, że to mój obowiązek. Źle bym się czuł, gdybym tego nie zrobił.
- Leszek Ojrzyński będzie zazdrosny o te słowa...
- Nie będzie. Przed meczem z Chrobrym wziął mnie na rozmowę. „Ryba, przecież to jest idealny scenariusz dla ciebie. Wróciłeś po ciężkiej kontuzji, strzeliłeś bajeczną bramkę z Podbeskidziem, a teraz możesz położyć wisienkę na torcie. Sadzam cię na ławce, ale wierzę w ciebie”. Gościu jest niesamowity, co nie? Wiedział, że pod względem fizycznym ja nie jestem jeszcze gotowy na sto procent, bo pół roku przerwy od zajęć musi dawać jeszcze o sobie znać. Wychodzę na 30 minut i czuję je w nogach! Dużo pracy jeszcze przede mną. Tym bardziej więc to, że – po pierwsze – trener mi w tej rozmowie cały ten scenariusz nakreślił, i – po drugie – że udało się go zrealizować, jest czymś NIE-PRA-WDO-PO-DO-BNYM! Ale... może tak musiało być? W różnych miejscach w Polsce byłem, ale zawsze najbardziej ciągnęło mnie do Korony!
- Do kogo na trybunach pobiegł pan po zwycięskiej bramce?
- Przed moim wejściem na boisko usłyszałem z sektora rodzinnego chór dziecięcych głosików: „Jacek Kiełb!”. Już wtedy pomyślałem, że jeśli uda mi się do tej bramki trafić, pobiegnę właśnie do dzieciaków. Chciałem oczywiście w tym momencie wyściskać każdego człowieka na trybunach, ale to oczywiście było niemożliwe. Pobiegłem więc właśnie tam, do maluchów. Uznałem, że muszę wlać w te dziecięce serduszka choć troszkę tej żółto-czerwonej krwi! Takie sytuacje zostają w pamięci na całe życie. Wiem to z własnego przykładu.
- To znaczy?
- Kiedy byłem bardzo młodym zawodnikiem, jeszcze w Siedlcach, pojechałem na turniej do Garwolina, na który – jako gość specjalny – przyjechał pan Czarek Kucharski. Mój tato – przepychając się ze mną między kibicami – poprosił go wtedy o autograf dla mnie. I pan Cezary podpisał mi się na takiej małej karteczce, świstku dosłownie. Ja potem tę karteczkę przez lata trzymałem na półce w swoim pokoju, a sytuację wspominam do dziś. I dziś chcę być jak Kucharski – kimś, do kogo młodzi ludzie przychodzą, a ja mogę im zaszczepić sport, futbol, fair play. Więc kiedy w niedzielę o północy na murawie podszedł do mnie pan z 8-10-letnim synem. Przytuliłem chłopaka, nabazgrałem „Kiełb” na kartce. I wie pan co? Ten chłopak... się rozpłakał. Z radości. Mam nadzieję, że zostanie piłkarzem; może spotkamy się wkrótce – ja w roli jego trenera, on – mojego podopiecznego.
- Feta trwała do białego rana?
- Tak, nie ma co zaprzeczać. I też miała niezwykły dla mnie finał. Jeszcze w trakcie fiesty na stadionie zatelefonowała żona. „Kibice czekają na ciebie pod domem” - powiedziała. Poprosiłem, by przekazała im, że zbyt szybko nie powinni się mnie spodziewać. Kiedy wróciłem rano, zastałem pod drzwiami... ogromną butelkę szampana. Dziękuję tą drogą serdecznie ofiarodawcom!
- Pora na odpoczynek. Dokąd na wakacje?
- Nie planowaliśmy niczego z żoną. Będzie spontan. Na pewno pojedziemy do moich rodziców, do rodziców żony. Musimy podzielić się radością z najbliższymi. Zwłaszcza z moim tatą. On zawsze – od małego – starał się być niemal na każdym moim meczu. A na tym nie był. Nawet go nie oglądał w telewizji! Czuł doskonale, jakie brzemię spoczywa na moich barkach. I chyba bał się, że tych emocji po prostu może nie wytrzymać.
- I jeszcze pytanie o obrazek uchwycony przez telewizyjną kamerę, kiedy z radości zdjął pan koszulkę. Ten tatuaż na plecach to...
- Tak, dobrze wszyscy widzieli. Wcześniej miałem na plecach jakieś arabskie napisy; teraz zakryłem je wizerunkiem Chrystusa. Jestem osobą religijną, nie wstydzę się tego. A na pomysł wpadłem po kontuzji, jakiej doświadczyłem. Łatwo być wierzącym, kiedy – jak mnie w piłce przez lata – wszystko się udaje, kiedy życie się układa. Łatwo wtedy dziękować za wszystko. Ale trudnych momentach równie łatwo można zwątpić. Zacząć myśleć: „Czemu mnie doświadczasz, Boże?”. A ja chciałem w ten sposób zademonstrować wszystkim, że przy Nim trwam. Modlitwa, wizyty w kościele i wiara bardzo mi w tych trudnych chwilach pomogły.