Koj to w polskiej lidze postać doskonale znana. Piłkarz od wielu sezonów związany jest przede wszystkim z Górnym Śląskiem. Przed występami dla Górnika reprezentował barwy Ruchu Chorzów, w którym zagrał 72 ligowe spotkania. W drużynie z Zabrza od razu wywalczył miejsce w podstawowym składzie i w meczach Ekstraklasy pojawiał się regularnie.
Nie inaczej było w ubiegłym sezonie, kiedy był podstawowym obrońcą zespołu prowadzonego przez Marcina Brosza. Ale od 8 marca nie pojawił się na placu gry. Powodem absencji była kontuzja, ale prawdziwe chwile grozy Koj przeżył w kwietniu. W rozmowie z "Przeglądem Sportowym" zawodnik zdradził, że w pewnym momencie jego życie było zagrożone.
Spowodowały to problemy z jelitem. - Obudziłem się o czwartej rano, bo strasznie bolał mnie brzuch, pojechałem do klubu, ale wieczorem wylądowałem na Szpitalnym Oddziale Ratunkowym. Nie umiałem już nawet wtedy chodzić. Miałem wyciętego guza na jelicie, dziurę w jelicie oraz zapalenie otrzewnej. To była bardzo poważna operacja, lekarz powiedział, że otarłem się o śmierć! Później długi czas leżałem w szpitalu i w domu, nie mogłem się przemęczać, nawet jazda na rowerze była zakazana - wyjawił obrońca, który w środę po raz pierwszy od dawna wystąpił w meczu Górnika Zabrze. Podopieczni trenera Brosza pokonali w spotkaniu towarzyskim MFK Karwinę.