"Super Express": - 11 października 2014 roku Polska – między innymi po golu Arkadiusza Milika – wygrała z Niemcami, po raz pierwszy w historii. Pan był wówczas zawodnikiem grającej na szóstym (!) szczeblu rozgrywkowym Vęgorii w rodzinnym Węgorzewie, która tego dnia pokonała Czarnych Olecko 3:1. Teraz siądzie pan w jednej szatni z niektórymi z uczestników tamtego spotkania na Stadionie Narodowym. Dziwna jest ta piłka, co nie?
Patryk Kun (pomocnik Rakowa Częstochowa): - I to jest piękne w futbolu – i w sporcie w ogóle – że każdy z nas ma swoją własną historię, a z najbardziej abstrakcyjnych sytuacji narodzić się mogą całkiem fajne, zaskakujące rzeczy! Trzeba tylko ciężkiej pracy, dobrych ludzi po drodze i... wiary w siebie. Wie pan, ja nawet nie wiem, czy wtedy zagrałem przeciwko Czarnym. Pamiętam za to, że mecz oglądałem w telewizji. Przełomowy mecz dla naszej reprezentacji. Naród uwierzył w projekt pod hasłem „kadra Nawałki”, drużyna pojechała potem na Euro 2016 i zagrała wspaniale.
- Myślał pan wtedy – albo kiedykolwiek później – że pojawi się szansa asystowania wspomnianemu Milikowi przy bramce dającej awans na mundial?
- Miałem marzenia: reprezentacja, zagraniczna liga. Ale zbyt często nie uruchamiałem wyobraźni; nie wizualizowałem sobie takich sytuacji. Pracowałem po prostu dzień po dniu, starałem się robić kroczek po kroczku. Tyle. Dziś jednak myślę, że... byłoby fajnie taką asystę zaliczyć.
- Wiele tych małych kroczków pan wykonał przez te siedem i pół roku. A który – pana zdaniem – był tym milowym, najważniejszym?
- Chyba ten pierwszy – z Węgorzewa do Rozwoju Katowice. Miałem już w CV występy w pierwszoligowym Stomilu, ale w tamtym momencie raczej nie narzekałem na nadmiar ofert. Nie kryję: miałem chwile zwątpienia, czy uda mi się na centralny poziom wrócić. Pojechałem na testy do Tychów, ale tam ostatecznie nie byli mną zainteresowani. Rękę wyciągnął Rozwój. Na dodatek spotkałem tam cierpliwych ludzi, bo pierwsze tygodnie i miesiące w Katowicach wcale nie były świetne w moim wykonaniu. Awansowaliśmy jednak do pierwszej ligi i... może to był ten moment, który pozwolił mi znów uwierzyć w siebie. Choć trudne chwile jeszcze wracały.
- Na przykład?
- Na przykład po sezonie w barwach Arki. Fajnie; debiut w ekstraklasie, Superpuchar. Ale też operacja nadgarstka. Kiedy jesteś już w najwyższej lidze, chciałbyś w niej pozostać. A tu brakowało ekstraklasowych ofert. Konkretne były tylko z pierwszoligowych zespołów: z Rakowa i z GKS Katowice. Żeby pójść do przodu, znów trzeba było zrobić krok w tył. Wybrałem Częstochowę...
- … i to był strzał w dziesiątkę?
- Dziś to już wiem. Najpierw awans do ekstraklasy, potem utrzymanie, Puchar Polski, wicemistrzostwo. Wszystko – łącznie ze mną – samo się napędzało. Bardzo się też u trenera Marka Papszuna rozwinąłem piłkarsko. Pod względem taktycznym, ale też fizycznym czy technicznym. Tyle że to też nie była prosta droga bez zakrętów. Pół roku męczyłem się z zapaleniem spojenia łonowego, a powrót na boisko utrudniła pandemia. Na szczęście wciąż czułem ogromne wsparcie najbliższych.
- Rodziców? Ponoć to oni specjalnie dla swych małych piłkarzy założyli klub sportowy Koszałek.
- Bez przesady. Nie ujmujmy zasług panu Zygmuntowi Wierzchowskiemu. Koszałek zresztą nie był tylko klubem piłkarskim; funkcjonowała tam sekcja żeglarska, kajakarska – chodziło po prostu o każdą formę sportowej aktywizacji dzieci i młodzieży. W domu miałem jednak rzeczywiście dobry przykład starszych braci: Marcina i Dominika. Obaj ciągnęli mnie do piłki, choć Marcin pływał też w kajaku. A jeżeli już mówimy o wsparciu w trudnych chwilach, nie mogę nie wspomnieć o mojej dziewczynie, Aleksandrze. Ona – i nasza dwuletnia Julka – to dla mnie największa podpora.
- Powiedział pan: rozwinąłem się pod względem fizycznym. To chyba ważny element, gdy ma się 165 centymetrów wzrostu?
- Przepraszam – 168 cm.
- W Rakowie mówią o panu „Kunik”?
- Owszem.
- Fajna ksywka. Czuje pan, że mógłby być w trudnej chwili „Kunikiem pociągowym” naszej kadry?
- Mogę pracować za dwóch. Od początku tego roku na dyspozycję fizyczną nie narzekam. Czuję się świetnie, kontuzje mnie omijają. Gram wszystkie mecze ligowe, chyba nieźle w nich wypadam, choć oczywiście niektóre liczby mogłyby być jeszcze lepsze. Wypominają mi czasem małą liczbę bramek i asyst. OK, pracuję nad tym, ale tego się nie da zrobić na jednym treningu: o, dziś ćwiczę strzały i od jutra seryjnie zdobywam gole. To jest dłuższy proces. A wracając do liczb: gdy spoglądam w InStat, w zestawienia „podań kluczowych” czy „dryblingów”, nie muszę się wstydzić.
- Zanim pojedzie pan na zgrupowanie kadry, Raków zagra z Legią. To będzie symboliczne przekazanie nowemu mistrzowi berła przez obrońcę tytułu?
- Powoli! To będzie mecz jak każdy inny, a po nim zostanie jeszcze osiem kolejek do końca. Nawet jeśli wygramy, zwycięstwo nie da nam żadnych dodatkowych korzyści poza trzema punktami i nie zagwarantuje nam tytułu.
- Ale warto w sobotę przyjść na wasz stadion?
- Bezwzględnie. Wszyscy widzą, że Legia jest wiosną w bardzo dobrej dyspozycji. Ale my będziemy na tę Legię i jej dyspozycję przygotowani najlepiej, jak potrafimy. I – jak sądzę – podtrzymamy serię nieprzegranych spotkań. Zapraszam na trybuny!
- OK, poprawiamy dane. Tak czy siak jednak – są wyżsi na boisku. Zygfryd Szołtysik, mistrz olimpijski z Monachium, ksywka „Mały”, zawsze mówił, że w takiej sytuacji na boisku trzeba być „kłamcą”: zaskakiwać rywala nieustająco rzeczami, których nie jest w stanie przewidzieć. Zgadza się pan z tym?
- Oczywiście. To normalne, by osiągnąć sukces: trzeba ukrywać swe niedoskonałości, a eksponować zalety. Przy moim wzroście na pewno jestem trochę zwrotniejszy od wielu rywali, lepiej się trzymam na nogach. Tak, zdecydowanie trzeba być cwaniakiem, by umieć przekuć „wady” w atuty.
- A kiedy przychodzi w końcu ten dzień, gdy czyta pan informację, że Patryk Kun został powołany do reprezentacji, to...
-... jest szok, niedowierzanie, ekscytacja – pewnie w takiej kolejności. Tyle że ja nie musiałem czytać tej informacji; selekcjoner wcześniej do mnie z nią zatelefonował. Porozmawialiśmy..
- Szwecja czy Czechy – kogo pan wybiera?
- Nie zastanawiałem się. Obie drużyny prezentują podobny poziom: sportowy oraz doświadczenia międzynarodowego. Obie na Euro wyszły z grupy. Czesi doszli do ćwierćfinału, a co potrafią Szwedzi, przekonaliśmy się zresztą na własnej skórze. Niezależnie od rywala – będzie trudno. Ale nie mogę nie wierzyć, że się uda.
- Może fajnie byłoby jednak zagrać z Czechami? Mógłby pan pobiegać trochę pod pachą Tomaša Petraška...
- Trochę pożartowaliśmy w szatni na ten temat. Byłaby fajna historia, gdybyśmy zagrali o mundial. Ale zaraz zaraz; ja będę debiutantem na zgrupowaniu. Nie myślę na razie o barażu; myślę o tym, by dostać szansę w towarzyskim meczu ze Szkocją i pokazać się w nim z jak najlepszej strony.