Siergiej W. wszystko dokładnie zaplanował. Gdy w kwietniu 2017 roku Borussia Dortmund miała zmierzyć się w Lidze Mistrzów u siebie z AS Monaco, postanowił przystąpić do działania. Jak ustalił "Bild", zamachowiec wynajął pokój w hotelu "l’Arivee" - tym samym, w którym przebuwali piłkarze BVB. Z jego okien widać było ulicę, na której dokonały się przerażające sceny. Przed odpaleniem bomby, skonstruowanej przez niego samego, zakupił akcje klubu, licząc na spadki po zamachu. Gdy wybuchła panika, zszedł do restauracji i po prostu zamówił steka. Policja poszukiwała odpowiedzialnego, aż w końcu trafiła na trop Siergieja W., wykluczając wcześniejsze przypuszczenia, że za akcją stali bojownicy tzw. państwa islamskiego.
W poniedziałek zapadł wyrok w sprawie zamachowca z kwietnia 2017 roku. Sąd uznał Siergieja W. winnym usiłowania morderstwa 28 osób. Wymierzył mu karę 14 lat więzienia. Prokuratura domagała się dla niego dożywocia, z kolei obrońcy starali się o karę nie wyższą niż 10 lat pozbawienia wolności. Na sali sądowej oskarżony tłumaczył, że chciał tylko zarobić na spadku akcji Borussii, a nie miał na celu zabójstwa.
Proces rosyjskiego terrorysty trwał dość długo. Rozpoczął się bowiem pod koniec ubiegłego roku. Sąd podczas postępowania przeprowadził 30 rozpraw i przesłuchał wszystkich piłkarzy, którzy feralnego dnia znajdowali się w autokarze. Największą traumę miał Marc Bartra. Obrońca doznał wtedy ciężkich obrażeń ręki i konieczna była operacja.
W pojeździe znajdował się również między innymi Łukasz Piszczek, który najadł się sporo strachu. W wywiadzie dla sport.pl ojciec Polaka przyznał, że to syn poinformował go o niebezpiecznym zdarzeniu. - O całej sytuacji dowiedziałem się od Łukasza, wysłał wiadomość. Chciał nas uspokoić. Wszystko jest w porządku, jest bezpieczny - zdradził pan Kazimierz Piszczek.