„Super Express”: - Jak chłopak z Warszawy znalazł się w Stali?
Piotr Czachowski: - Grałem w trzecioligowym Okęciu. Trafiłem do Stali wspólnie z Maćkiem Śliwowskim. O transferze dowiedziałem się podczas 18. urodzin „Śliwki”. Następnego dnia pojechaliśmy do Mielca. Zostaliśmy zakwaterowani w hotelu Jubilat. Trener Włodzimierz Gąsior żartował, że spaliśmy w tych samych łóżkach, co gwiazdy Realu Madryt, który w latach świetności rywalizował ze Stalą w Pucharze Europy. Następnego dnia dołączyliśmy do zespołu, który był już na obozie w Zakopanem.
- W tamtym okresie nie było zainteresowania ze strony Legii?
- Legia o nas nie pytała, nie byliśmy na jej radarze. Teraz taka sytuacja jest nie do pomyślenia. Skauci nie przepuściliby młodych chłopaków ze stolicy, których mają pod nosem i którzy grali regularnie w reprezentacji Polski juniorów. Pamiętam, jak zazdrościłem Tomkowi Cebuli, który z Agrykoli trafił do Legii. Jako dzieciak chodziłem na mecze na Łazienkowskiej. Kolekcjonowałem bilety, wszystko zapisywałem.
- Były jeszcze inne opcje?
- Mogliśmy przejść do drugoligowej Gwardii Warszawa. Okęcie miało z nią umowę, żeby ogrywać na Racławickiej najbardziej obiecujących zawodników. Gwardia proponowała mi, że będzie wpłacać pieniądze na książeczkę PKO. Chodziło o to, żeby młokos nie roztrwonił pieniędzy. Jednak Stal wydawała nam się lepszą perspektywą. Przejście do tego klubu traktowaliśmy jako trampolinę. Poza tym działała na nas magia klubu, w którym kiedyś grały takie legendy jak Lato, Kasperczak, Domarski i Szarmach. Jeszcze była opcja: przenosiny do drugoligowej Broni Radom. Ale uznałem, że to nie ma sensu, bo ten zespół balansował między drugą, a trzecią ligą.
- W 1992 roku zostałem zatem sprzedany, w pakiecie ze Śliwowskim, do Legii. Prezes Janusz Romanowski zapłacił za nas 6,5 miliarda złotych. Kontrakt podpisałem na trzy lata. Jednak po sparingu z Polonią prezes Romanowski zaprosił mnie do biura. Zapytał, czy chce grać w Serie A. Odparłem: niech pan nie żartuje, co się dzieje? Okazało się, że Udinese złożyło ofertę. W takich okolicznościach zostałem wypożyczony na rok, kontrakt z włoskim klubem podpisałem czasie podróży, w samolocie na wysokości 10 tysięcy metrów - opowiada Piotr Czachowski w rozmowie z Super Expressem.
- Jak wspomina pan pobyt w Stali?
- Załapałem się na ostatnie dobre lata klubu. Pamiętam, jak byłem zachwycony, gdy dostałem sprzęt Adidasa. Buty piłkarskie, dresy, torbę - po prostu bajka. Takie to były czasy. Byłem zatrudniony w WSK na etacie ślusarza i oddelegowano do prac sportowych w Stali. To był dobry czas.
- Który z was wtedy lepiej rokował?
- Zdecydowanie „Śliwka” miał większe możliwości. W debiucie z Bałtykiem strzelił dwa gole. Ja musiałem walczyć o swoje. Nie mogłem liczyć na grę. Raz ławka, potem trybuny. Musiałem się mocno napracować, aby wskoczyć do składu. Mam satysfakcję, że po latach wybrano mnie do jedenastki wszech czasów tego klubu. A tuzów polskiego futbolu w niej nie brakuje. To jest powód do dumy, że znalazłem się w gronie tak utytułowanych piłkarzy.
- Jako piłkarz Stali zadebiutował pan w reprezentacji Polski, w której w sumie zagrał 45 razy.
- Jako pierwszy do kadry powołał mnie jeszcze śp. Wojciech Łazarek. Graliśmy towarzyski mecz z NRD w Cottbus. Byłem wtedy rezerwowym. Ławka rezerwowych była obok ogrodzenia za którym siedzieli kibice, którzy szturchali nas... parasolkami. Dostałem od nich parę kuksańców. Debiut zaliczyłem już w Lubinie, gdy zagraliśmy ze Związkiem Radzieckim. To był pierwszy mecz za kadencji Andrzeja Strejlaua. Kolejne występy były już w barwach kolejnych klubów.
- Jak to się stało, że w końcu trafił pan na Łazienkowską?
- Stal wypożyczyła mnie wiosną 1991 roku. Debiutowałem w meczu z Sampdorią w Warszawie. Potem był dwumecz z Manchesterem Utd, gdy doszliśmy do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów! Po tej rundzie władze mieleckiego klubu wypożyczyły mnie na kolejny sezon do Zagłębia Lubin, które było mistrzem Polski i grało w Pucharze Europy. Na trzecie wypożyczenie nie pozwalały już przepisy. W 1992 roku zostałem zatem sprzedany, w pakiecie ze Śliwowskim, do Legii. Prezes Janusz Romanowski zapłacił za nas 6,5 miliarda złotych. Kontrakt podpisałem na trzy lata. Szykowałem się do mieszkania w Warszawie.
- Dlaczego sezon 1992/93 spędził pan we Włoszech, a nie w Legii?
- Po sparingu z Polonią prezes Janusz Romanowski zaprosił mnie do biura. Zapytał, czy chce grać w Serie A. Odparłem: niech pan nie żartuje, co się dzieje? Okazało się, że Udinese złożyło ofertę. W takich okolicznościach zostałem wypożyczony na rok, kontrakt z włoskim klubem podpisałem czasie podróży, w samolocie na wysokości 10 tysięcy metrów. W Udine traktowali mnie jak ministra. W debiucie z Pescarą mogłem zaliczyć wejście smoka. Byłem o krok od zdobycia bramki, ale zamiast podrzucić piłkę, bo murawa była mokra, to uderzyłem po ziemi... Piłka zatrzymała się przed linią. Szkoda, bo tak miałbym gola w Serie A.
- Dlaczego tak mało grał pan we Włoszech?
- Wypadłem z powodu kontuzji. W meczu kadry z Holandią zerwałem torebkę stawową. Peter van Vossen tak mnie załatwił, że nie mogłem stanąć na nodze. Trzy miesiące dochodziłem do siebie. Wróciłem na mecz z Parmą.
- Po sezonie wrócił pan do Legii. Zagrał dwa mecze i znów wyjechał. Tym razem do Dundee FC. Warto było?
- Pojechałem tam z kontuzją, a bliznę na kolanie mam do dziś. W ostatnim występie w Legii graliśmy w Mielcu ze Stalą. Prowadziłem piłkę lewą nogą, gdy po ośmiu minutach „wjechał” we mnie Ołeksij Tereszczenko. Dziś za takie „sanki” wyleciałby z czerwoną kartką, a wtedy dostał tylko żółtą kartkę...
- Co panu zrobił tym wślizgiem?
- W prawym kolanie miałem taką dziurę, że wszystko było widać. Rana była na siedem centymetrów. Pomógł mi doktor Stanisław Machowski. Bez znieczulenia zrywał strup, który tworzył się w tym miejscu na kolanie. Powtarzał to co 3-4 dni. I tak przez miesiąc. Szkoci wiedzieli o tym urazie, ale nie zrezygnowali ze mnie. Kontrakt był już podpisany. W Szkocji też mi się przytrafiła kontuzja.
- Co się stało?
- W podeszwie utworzyła mi taka wielka gula, że nie mogłem dotknąć podłoża. Niestety, opieka medyczna w Szkocji to był dramat. Nie umieli mi pomóc, więc leczyłem się w Warszawie. Brałem specjalne zastrzyki, które sprowadziłem ze Szwajcarii. Czekałem na nie trzy tygodnie. Leczenie zajęło cztery miesiące. Ale to nie koniec problemów zdrowotnych...
- Przytrafiły się kolejne urazy?
- Niestety... Problemy ze zdrowiem miałem jeszcze w ŁKS, gdy doskwierał mi Achilles w lewej nodze. Wychodziłem na mecz specjalnie obwiązany, żeby w ogóle móc grać. Ryzykowałem, a po godzinie ból był już nie do wytrzymania. Konieczna była operacja. A na koniec kariery jeszcze przy strzelaniu rzutu karnego w Mławie nie wytrzymał mięsień czworogłowy. Podleczyłem się, ale chciałem za szybko wrócić. W starciu z tym samym rywalem po dziesięciu minutach znów "strzeliło". A do wspomnianego meczu z Holandią nic mi nie dolegało, a potem już jak ruszyło...