„Super Express”: - Wiele razy miał już pan okazję opisywać swoje – niełatwe – koleje nie tylko piłkarskiego losu, związane z Polską. Te ostatnie tygodnie Radomiaka, naznaczone serią gier bez zwycięstwa, to jeden z trudniejszych okresów w karierze?
Leandro: - Nie, zdecydowanie nie. Trudniejsze – jeśli chodzi o Radomiaka – były chyba dwa sezony w drugiej lidze, kiedy najpierw w końcówce sezonu straciliśmy prawo gry w barażach o awans, a rok później przegraliśmy same baraże. Wtedy mocno się zastanawiałem, czy zostać w Radomiu, czy skorzystać z jednej z paru ofert, jakie się wtedy pojawiły.
- Faktem jest jednak, że po mozolnej wspinaczce – od trzeciej ligi do ekstraklasy – miał pan szansę „zasmakować Europy”. Po rundzie jesiennej miejsce pucharowe wydawało się być na wyciągnięcie ręki dla Radomiaka. Jest frustracja?
- A dlaczego frustracja? Zaczynałem w trzeciej lidze, fakt. Każdy kolejny awans, każdy kolejny wyższy szczebel rozgrywkowy oznaczał naukę nowych rzeczy, nabieranie doświadczenia. Dziś – po tych wszystkich przeżyciach – jestem w najwyższej klasie rozgrywkowej i już samo to jest wspaniałą sprawą. Piłka nożna – jak dla wielu Brazylijczyków – jest dla mnie pasją, jest moją miłością; w związku z tym podchodzić trzeba do niej na luzie. To najpiękniejsza praca na świecie; robię w niej przecież to, co kocham.
- No dobra; ale te kolejne awanse pewnie okupione były licznymi wyrzeczeniami, porażkami. I kiedy po latach jest się wreszcie ledwie o 17 meczów od pokazania się na międzynarodowej arenie, można się zdenerwować, gdy sprawy idą tak źle, jak u was. Zimą z pewnością myślał pan o szansie na bardzo wysoką pozycję w końcowej tabeli, prawda?
- Kiedy jako beniaminek przystępowaliśmy do sezonu, nasz cel był oczywisty: utrzymanie. Z czasem okazało się jednak, że – przynajmniej moim zdaniem – w ekstraklasie gra się łatwiej, niż w drugiej czy pierwszej lidze. Głównie dlatego, że w ekstraklasie jest wiele wysokiej jakości piłkarzy, którzy cię szanują, gdy masz się piłkę przy nodze. A że my jesienią w piłkę graliśmy naprawdę dobrze, w końcu pojawiły się myśli, że zamiast skupiać się tylko na utrzymaniu, możemy powalczyć jeszcze o „coś więcej”. Sam – bo mogę mówić przede wszystkim we własnym imieniu - nabrałem wielkiej pewności siebie i w wielu wywiadach powtarzałem, że z czwartego miejsca po rundzie jesiennej można śmiało startować do walki o jeszcze lepsze pozycje. Tymczasem teraz przyszedł kryzys, który bywa normalną rzeczą w każdej niemal drużynie.
- Trwający siedem kolejek? Musi być jakaś głębsza przyczyna tak fatalnej serii, niż banalne słowo „kryzys”...
- Myślę, że po jesieni sami sobie za wysoko zawiesiliśmy poprzeczkę. Za bardzo chcieliśmy wygrać każdy kolejny mecz i nie udźwignęliśmy ciężaru tego zadania. „Uda się, uda się, uda się” - powtarzaliśmy sobie, a przecież nie da się wygrać wszystkich spotkań. Spalało nas to megazaangażowanie. Ja sam wiem, że nie wyglądam wiosną na murawie tak, jak w wielu meczach pierwszej rundy. I biorę za to odpowiedzialność, choć z drugiej strony – wciąż jestem dumny, patrząc w tabelę. Tak, jest złość z powodu wiosennych potknięć, porażek; ale w przekroju całego sezonu kawał dobrej roboty został wykonany.
Przed półfinałem Ligi Mistrzów w Liverpoolu. Jerzy Dudek zwraca uwagę na to w grze Villarrealu
- Sprowadza pan kwestię ostatnich wyników do spraw mentalnych. A fizycznie czujecie się mocni?
- Przez cztery lata przygotowywaliśmy się zimą z trenerem Banasikiem tak samo, więc trudno mówić o tym, że w tej materii coś poszło nie tak. Forma fizyczna jest taka, jaka była za każdym razem po tych przygotowaniach – czyli dobra. Ale sam wiem – i biję się w piersi – że w tej rundzie nie daję drużynie z siebie tyle, ile dawałem jesienią.
- Jak to rozumieć?
- Nie radziłem sobie z tym, czego sam od siebie wymagałem. W piłce – nawet mając dobry wynik i dużo punktów – zawsze powinno się chcieć mieć jeszcze więcej: punktów, bramek, ale też lepszego miejsca w historii klubu. I ja też tego chciałem; ale może – jak już powiedziałem – ta poprzeczka została zawieszona za wysoko. Pucharów w tym sezonie w Radomiu nie będzie, choć... póki piłka w grze, trzeba być dobrej myśli i próbować.
- A może – by mieć możliwość sięgania po „więcej” - trzeba jednak było w którymś momencie ten Radom pożegnać?
- W naszej brazylijskiej kulturze - i piłkarskiej „religii” - mamy zakodowane, że koszulka w barwach klubowych jest dla ciebie jak druga skóra. Trzeba klub szanować zawsze; więc kiedy przychodziły chwile zwątpienia, myślałem sobie: „Kurczę, wciąż jeszcze jestem coś winny Radomiakowi i jego kibicom, skoro dostałem od niego i od nich szansę i zaufanie. Więc zostanę jeszcze na rok”. Po drugie – przez lata miałem partnerkę, z którą dzieliłem życie. Jej syna traktowałem jak własnego – bardzo go lubię i szanuję, będę mu pomagać, jeśli tylko będę mógł. No więc... niełatwo było podjąć decyzję o wyjeździe z Radomia.
- No to teraz będzie jeszcze trudniej, skoro pochwalił się pan już publicznie zdjęciem maleńkiej Laury!
- Siedem tygodni właśnie kończy! Mam też u boku Katarzynę - wspaniałą kobietę, która bardzo mnie wspiera we wszystkim. Przeżywam chyba najpiękniejszy czas z tych wszystkich lat spędzonych w Polsce, więc po prostu szanuję to, co mam.
- Był kiedyś w Polsce trener ligowy, który chciał pisać pracę doktorską na temat wpływu związku piłkarza na jego sportową formę. Ponoć – tak wychodziło mu z praktyki trenerskiej – przez kilka pierwszych miesięcy takiego związku forma zawodnika drastycznie spada. Może to ten syndrom zadziałał u pana?
- Nie, nie... Czuję naprawdę wielkie wsparcie ze strony mojej kobiety w codziennym życiu. Mówię o wspólnych wyprawach rowerowych czy na siłownię; ale też i o tym, że mogę się wyspać, bo nie pozwala mi nigdy wstawać do małej, kiedy ta płacze w nocy. Taka partnerka u boku to skarb!
- To na koniec jeszcze niezbędne pytanie „zawodowe”: czy ostatnia zmiana trenera zrodziła u pana w głowie nadzieję na odmienienie fatalnej passy? Jakie pierwsze wrażenia z zajęć z nowym szkoleniowcem?
- Podoba mi się u trenera Lewandowskiego jego podejście do nas, uśmiech na twarzy. Nam, Brazylijczykom, bardzo to pasuje: uśmiech na boisku musi być. Trzeba zapomnieć o tym, co było złe; skupić się na patrzeniu wprzód. I na pozytywnym myśleniu.
Grzegorz Krychowiak jednym zdjęciem podpalił Internet. Szczęki opadają