„Super Express”: - Pamięta pan, koło kogo osiem lat temu, żegnając się z Górnikiem zasiadał pan w starej szatni przy Roosevelta?
Paweł Olkowski: - Obok Bartka Iwana. Już nie gra w piłkę, podobnie jak kilku innych chłopaków. Ale ci, z którymi „trzymałem sztamę” i najbliższe kontakty, wciąż są na murawach.
- No to z kim pan tę „sztamę trzymał”?
- Ze Skorupem [Łukasz Skorupski – dop. aut.], Adamem Danchem, Arkiem Milikiem – choć od większości z nas był parę lat młodszy. Nie mieliśmy jeszcze żon, ale mieliśmy dziewczyny; sporo czasu spędzaliśmy w gronie „młodego Górnika”. Dołączał czasem Olek Kwiek, Tomek Zahorski. Razem chodziliśmy na kawę czy na kolację. Do dziś w większości przypadków mamy ze sobą kontakt.
- A dziś kogo ma pan w szatni koło siebie?
- Ścianę, czyli... Kubę Szymańskiego. A po drugiej stronie jeszcze przed chwilą siedział Bartek Nowak. Ale ostatnio zrobiłem sobie trochę więcej miejsca (śmiech).
- Kiedy pan wyjeżdżał, nowego stadionu jeszcze nie było, prawda?
- Oczywiście, że nie. Od chwili wyjazdu wpadałem do Polski w zasadzie tylko na wakacje, kiedy liga nie grała. Owszem, spojrzałem na Arenę Zabrze raz czy dwa z zewnątrz, ale meczu na nim nie miałem okazji zobaczyć. Pierwszym był ten, w którym... sam zagrałem – czyli z Cracovią.
- „Starych śmieci” czasem żal?
- Przechodzimy koło starego budynku klubowego, idąc na boisko treningowe i wracając z niego. Czasem coś „szczypnie” w duszy na wspomnienie tamtych ludzi i tamtej atmosfery. Ale atmosfera dziś jest równie fajna. A porównanie obiektów – wiadomo: niebo i ziemia. Dobrze, że jest nowy stadion.
Grzegorz Krychowiak napisał same fakty o Lewandowskim. Tak to wygląda naprawdę
- Grał pan przez cztery lata w Niemczech. Teraz znów ma pan niemieckiego trenera, dla którego najważniejszym słowem jest „intensywność”. Jak ją rozumieć?
- Trener nie rozlicza nas z przebiegniętych kilometrów, tylko ze sprintów wykonanych w czasie zajęć bądź meczu. Nie chodzi o przeczłapanie 15 kilometrów jak maratończyk, tylko o intensywność w doskoku, w sile. I to mi się bardzo podoba; tak trenowałem na Zachodzie. Nie ma w trakcie treningów chwili oddechu. Jeszcze przed przyjęciem piłki musisz wiedzieć, co chcesz z nią zrobić, bo w momencie przyjęcia już masz chłopa na plecach i nie ma czasu na myślenie. A więc jest to intensywność reakcji i myślenia z wyprzedzeniem.
- „Intensywność” urosła też w wielu wywiadach polskich piłkarzy wyjeżdżających na Zachód do roli słowa kultowego niemalże, tłumaczącego trudności z wywalczeniem miejsca w składzie. Słusznie?
- Kiedy polski piłkarz wyjeżdża do zachodniej ligi, jego ewentualne niepowodzenie tłumaczymy albo nieznajomością miejscowego języka, albo kłopotami fizycznymi. Ale powiedzmy sobie szczerze: duża część odpada przez kwestie czysto piłkarskie. Braki w przygotowaniu fizycznym można nadrobić; braki piłkarskie – dużo trudniej.
- Pan nadrabiać nie musiał, patrząc na historię pańskich występów w Kolonii...
- Miejsce w składzie wywalczyłem sobie szybko. A potem zagrałem sporo meczów w Bundeslidze, na wielkich stadionach, przy pełnych trybunach, przeciwko świetnym drużynom i piłkarzom. Więc nie narzekam na czas spędzony w Niemczech.
Ciężary Legii w Niecieczy. Tak Kosta Runjaić podsumował występ w Pucharze Polski
- Wszystkie plany się udały?
- Ja jestem człowiekiem, który nie planuje dalekiej przyszłości. Nie wyjeżdżałem z założeniem zagrania konkretnej liczby meczów, podbijania Bundesligi itp. Myślałem raczej o każdym kolejnym dniu – tak, by wykorzystać go w pełni. Do dziś mi to zostało.
- Miał pan w Kolonii trudny życiowy moment. Przypomni go pan?
- Nie da się przygotować na sytuację, w której twoje dziecko – syn w tym przypadku – przychodzi na świat nagle, jako wcześniak. W tamtym czasie musiałem więc być przy nim, przy żonie. To się odbiło na mojej dyspozycji fizycznej, a więc i na rywalizacji o miejsce w składzie FC Koeln.
- I – być może – wpłynęło na pańskie losy w tym klubie?
- Może. Ale rodzina zawsze była dla mnie najważniejsza. I jest do dziś. Gdyby mi teraz ktoś powiedział: „Rzuć piłkę, to dam ci gwarancję, że twoi najbliżsi będą zawsze zdrowi”, ani przez chwilę bym się nie zastanawiał. Rzucam od razu! Może by mi w Górniku „pochwytali” jakąś robotę na kopalni? Mam dwie ręce, dwie nogi; ciężkiej pracy się nie boję.
- A robił pan coś poza kopaniem piłki?
- Jeszcze jako dzieciak – bo przecież z wioski na Opolszczyźnie pochodzę – zbierałem i sprzedawałem jagody. Potem roznosiłem ulotki. Nie wystarczało je wrzucić do skrzynki, jak dziś; trzeba było każdemu na klamkę zawiesić, a więc zasuwać i na najwyższe piętra. Mam szacunek dla każdej roboty, bo tego nauczyli mnie rodzice: „Chcesz mieć swój pieniądz, zapracuj na niego, bo za darmo nie niczego”. Może dzięki tamtym lekcjom zawsze w życiu wiedziałem, jak zarobić.
- Za niemieckich czasów stał się pan też obiektem zainteresowań portali plotkarskich: o bójkę z sąsiadem poszło. Pamięta pan?
- A tam zaraz: „bójkę”. Kto za granicą będzie dla Polaka największym wrogiem? Oczywiście drugi Polak. No więc właśnie z rodakiem wszedłem – powiedzmy – w spór. Ale to jedna z wielu anegdotycznych opowieści z niemieckich czasów mojej kariery. Były ciekawsze historie...
- Na przykład?
- Dzień po odebraniu z salonu nowego samochodu, o 6.00 rano obudził mnie dźwięk domofonu. „Policja. Czy to pańskie auto stoi pod domem?” - usłyszałem pytanie. Wpuściłem policjantów, a w czasie, kiedy szli po schodach, szybko wypytałem żonę, czy nie zaparkowała w niedozwolonym miejscu. Nie o to jednak chodziło: okazało się, że nowy mercedes stoi na... czterech cegłach! Oczywiście w szatni natychmiast usłyszałem szyderę: „Powinieneś sobie na szybę polską flagę nakleić, to by cię rodacy oszczędzili”. Miejscowi mieli trochę śmiechu...
- Panu do śmiechu nie było zapewne ani wtedy, ani w ostatnim półroczu pobytu w Kolonii. Ławka rezerwowych gniotła w tyłek?
- Nie grałem, to prawda. Awans do europejskich pucharów okazał się kosztowny; grając w nich, spadliśmy z ligi! Odeszło wielu zawodników, ale też prezes, dyrektor sportowy, trener; słowem – mnóstwo przetasowań. Miałem jeszcze rok kontraktu, ale zrezygnowałem z niego.
- Do Anglii. Było jeszcze trudniej?
- Piłka nożna jest wszędzie taka sama. Albo umiesz w nią grać, albo nie.
Anna Lewandowska pokazuje rajski dom! Trudno ukryć zachwyty, co za luksusy!
- Pan umiał, bo 37 meczów w sezonie to sporo. Ale Bolton też spadł – na trzeci szczebel rozgrywkowy. Pech?
- Ogólna sytuacja. Zaczęliśmy sezon dobrze, ale potem pojawiły się kłopoty. Problemy finansowe, organizacyjne... Czasami do ostatniej chwili nie wiedzieliśmy, czy jedziemy na wyjazd, czy nie. Jeden mecz w ogóle oddaliśmy walkowerem. I jeszcze zimno było (śmiech). W tym kontekście Turcja to była miła odmiana.
- Po Niemczech i Anglii, piłkarsko Turcja była chyba jednak krokiem w tył?
- Wielu patrzyło – i patrzy nadal – na ligę turecką głównie pod kątem pieniędzy, które można tam zarobić. I... to jest prawda – dla wielu tam wyjeżdżających był to ważny, wręcz kluczowy, aspekt. Natomiast biorąc pod uwagę stadiony, liczbę kibiców chodzących na mecze i ich stopień zakochania w klubach, tamtejsza liga naprawdę nie musi się niczego wstydzić. Niech pan przejrzy choćby ostatnią fetę w Trabzonie po tytule mistrzowskim.
- Strona sportowa?
- Właśnie ze względu na te pieniądze, sporo tam naprawdę wielkich gwiazd. Najświeższy przykład - Dries Mertens. Ale gdyby zestawić środki inwestowane w futbol z wynikami – przynajmniej w ostatnim czasie - na arenie międzynarodowej, to powiedziałbym, że wygląda to słabo.
- Słowo o klubie z Ganziatep?
- Klub niczego sobie, tyle że... bez kibiców. Stadion wielki, miasto duże – a trybuny z reguły puste. Może to specyfika samego ośrodka? Ganziatep – jako miasto – wpisany jest na listę UNESCO z racji... lokalnych kulinarnych specjałów. Tutaj przyjeżdża się głównie coś zjeść, a nie chodzić na mecze i uprawiać sport.
- Tylko 100 kilometrów dzieli Ganziatep od granicy syryjskiej, gdzie toczy się regularna i krwawa wojna. Bywało nerwowo?
- Do Aleppo było stamtąd może 150 kilometrów... Kiedy pojawiła się oferta z Ganziatep, oczywiście sprawdziłem na mapie, gdzie to leży, i poczułem niepokój. Ale przez całe trzy lata ani przez moment nie czułem się zagrożony. Czołgów i żołnierzy na ulicach też nie widziałem.
- Zderzenie kulturowe?
- Przed wyjazdem do Turcji byłem z rodziną na wakacjach w Dubaju. Zdarzały się momenty, w którym na moją żonę – blondynkę w szortach i koszulce na ramiączkach – patrzono dziwnie. Trochę się baliśmy, że w Ganziatep – jednak leżącego bardzo daleko od Europy Zachodniej - może być podobnie. Przez trzy lata nie doświadczyliśmy jednak żadnych przykrości.
- Nie było pana w kraju przez osiem lat. Bywały momenty, w których myślał pan o powrocie?
- Chyba najintensywniej - w końcówce pobytu w Kolonii. Po raz pierwszy w przygodzie piłkarskiej nie grałem przez dłuższy czas; mało tego – wiedziałem, że w FC Koeln już grać nie będę. Więc w pewnej chwili chciałem wracać – po to, żeby znów grać w piłkę. Ale wtedy pojawiła się oferta z Boltonu, więc wybrałem tamten kierunek.
- Drugi raz musiał pan się wykazać cierpliwością w Turcji...
- To w ogóle dziwna sytuacja była. Po dwóch latach gry podpisałem nowy kontrakt z klubem i pojechałem na wakacje. A kiedy wróciłem, zastałem nowy zarząd, nowego trenera. Na obozie usłyszałem, że mam sobie szukać nowego klubu. Myślałem, że to żart i odpowiedziałem, że zostanę. No i skończyło się, jak się skończyło: przez rok nie grałem wcale.
- Nie można było tego przeskoczyć? Mówię o stronie sportowej, czyli wywalczeniu miejsca w zespole.
- Rozmawiałem z nowym trenerem. Powiedział mi jasno: „Trenować możesz, grać nie będziesz”. I słowa dotrzymał w obu przypadkach. Nikt nie robił mi przeszkód w treningach z drużyną. Nawet na mecze z nią jeździłem; tyle że... w roli turysty. Na ławce siedziałem wśród rezerwowych, ale wiedziałem, że w kolejce do grania na mojej pozycji jest drugi prawy obrońca, potem kierowca, magazynier i dopiero na końcu ja (śmiech).
- Czym pan sobie na to zasłużył?
- Nie wiem. Decyzje ponoć przyszły z góry. Musiałem się z tym pogodzić.
- Opłacało się w tych okolicznościach zostawać tam na cały sezon?
- Nie opłacało się wracać – tak powiem. Ważna była dla mnie ta możliwość uczestniczenia w treningach, bo piłka zawsze będzie mnie cieszyć. Najgorsze były te wspomniane wyjazdy: wiedziałem, że jadę tylko na wycieczkę i tracę w ten sposób dwa-trzy dni; wolałbym je zamienić na zajęcia treningowe lub czas spędzony z rodziną.
- To właśnie te doświadczenia sprawiły, że postanowił pan skończyć z „saksami” i wrócił do Polski?
- Nie. Już wcześniej założyłem, że wrócimy do kraju w momencie, w którym Oliwier będzie szedł do szkoły. I dziś jestem w domu, na Śląsku. Ja też tu chodziłem do szkoły, tu poznałem żonę i tu czuję się najlepiej.
- Gdzie jest więcej banerów i zdjęć Lukasa Podolskiego: na stadionie w Kolonii czy w Zabrzu?
- Chyba tutaj.... Choć oczywiście wiadomo, że Lukas – gdyby tylko chciał – zostałby pewnie nawet prezydentem miasta (śmiech). W Kolonii oczywiście!